„Pitbull” (2021) – recenzja filmu. Niebezpieczni mężczyźni

W polskich kinach możecie oglądać już film „Pitbull” wyreżyserowany przez Patryka Vegę. Czy warto zainteresować się produkcją, którą twórca wraca do swoich korzeni? Sprawdźcie naszą recenzję.

Powrót „Pitbulla” w ręce Patryka Vegi miał być równocześnie powrotem podtrzymywanej przy życiu serii do jej korzeni. Reżyser „Kobiet mafii” oficjalnie obwieścił, że przywrócenie praw do marki – po tym jak w 2017 roku trafiły one do Władysława Pasikowskiego – oznaczać będzie zerwanie z wprowadzonym rok wcześniej nowym obliczem cyklu, które kłóciło się z pierwowzorem właściwie pod każdym względem. Tak więc w 2021 roku hollywoodzko-przystojne lico „Majamiego” z „Nowych porządków” zamieniło się w rozczochraną grzywę, którą w latach 90. nosić miał „Gebels”; gwiazdorska plejada „Niebezpiecznych kobiet” ustąpiła obsadzie nazwisk znanych w showbizie nieco mniej, a stylistyczna hiperbola, którą Vega nafaszerował „Pitbulla” przed pięcioma laty, ulotniła się, by dać nowej odsłonie serii odpowiednią ilość miejsca na dramat. Przyjęta przez reżysera strategia zadziałała, ale tylko częściowo. W jakimś stopniu Vega posprzątał bałagan po nowych porządkach, ale jego najnowszy film z pierwszym „Pitbullem” zbyt dużo wspólnego nie ma.

Pierwszy akt zapowiada niezłe widowisko i stanowi najmocniejszy element filmu. Poznajemy w nim historię naczelnego złoczyńcy filmu, niejakiego „Nosa” (Przemysław Bluszcz), psychopatycznego konstruktora bomb, którego bardziej od widoku trupa rajcować może jedynie siejąca zniszczenie eksplozja lub zapach napalmu o poranku. Mężczyzna opowiada swej wybrance Renacie (Justyna Karłowska) o tym, jak jego zamiłowanie do chaosu zwróciło uwagę kwiatu polskiej gangsterki – „Pershinga” (Tomasz Dedek), „Masy” (Michał Karmowski) i innych gangusów z Pruszkowa, którzy w latach 90. przyprawiali funkcjonariusza „Gebelsa” (Andrzej Grabowski) o ból głowy. Ścieżki gliniarza z bandziorem od bomb wreszcie się krzyżują i to mniej więcej w tym momencie fabuła filmu wkracza na właściwe tory. Ich rywalizacja stanowi kluczowy dla narracji „Pitbulla” wątek, który rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat, od czasów świetności mafii pruszkowskiej aż do współczesności. W międzyczasie w historię wplątany zostaje również syn „Gebelsa”, Jarek (Sebastian Dela), student informatyki, który wraz z kumplami z roku postanawia zostać światowej klasy włamywaczem. Pech chciał, że któregoś dnia adepci programowania trafiają na zły dom.

Pitbull 2021 (1)-min.jpg

Umiejscowienie nowego „Pitbulla” w hierarchii twórczego dorobku Vegi nie jest prostym zadaniem i wydaje mi się, że w jakiś dziwny sposób działa to na korzyść filmu. Najnowsze dziecko enfant terrible polskiej kinematografii to produkcja, która pod względem jakości plasuje się gdzieś pomiędzy skrótowością fabuły „Bad Boya” a przedstawioną w granicach rozsądku konsekwencją narracyjną „Plag Breslau”. Z jednej strony, „Pitbull” Anno Domini 2021 to film, w którym Vega powtarza część z błędów, do których zdążył nas przyzwyczaić, a z drugiej, jest to obraz, któremu udaje zachować się pewną spójność, jeśli chodzi o ton i gatunkową manierę. Twórca serii wciąż nie potrafi wyzbyć się odautorskich wtrąceń, od których cierpią jego filmy (natłok niewyróżniających się postaci, słabość do awantury lub niczym nieuzasadnione motywy religijne), lecz nowy „Pitbull” jest produktem nieco bardziej zrównoważonym niż chociażby „Pętla” czy niedawny „Small World”. Do pewnego momentu w fabule, obraz Vegi uchodzi za znośnego sensacyjniaka spod znaku pulpowego „guilty pleasure”. Kiedy jednak reżyser zaczyna siłować się ze swymi ambicjami, film zmierza w stronę dramaturgicznej katastrofy, która nabiera kształtów w finalnym akcie.

Część z największych mankamentów „Pitbulla” może sugerować, że za kilka tygodni zapowiedziany zostanie serial stanowiący przedłużenie tego, co zostało zawarte w pełnym metrażu. Postaci drugoplanowe zostały napisane na kolanie, a ich motywacje Vega postanowił ograniczyć albo do jednej sceny (syn „Gebelsa” tłumaczący swoim kolegom, dlaczego warto przebranżowić się na złodzieja), albo do jednej linii dialogowej („Nos”, który postanawia zainteresować się ekspedientką Renatą, gdyż ta precyzyjnie układa towar na półce), po której raptownie przechodzimy do kolejnego wątku. Fabuła jest tutaj standardową dla twórczości reżysera „drogą na skróty”, w której trakcie skrupulatnie omijane są wszelkie przeszkody w postaci dramatycznego podłoża czy związków przyczynowo-skutkowych. Wreszcie, gąszcz bohaterów (spośród których kilku nie otrzymuje nawet szansy na wypowiedzenie się) powoduje złudne wrażenie nadchodzącego rozwoju wydarzeń z ich udziałem, którego zasadniczo nigdy nie otrzymujemy. Film mógł w znacznym stopniu ulec przez dystrybucyjny schemat działania Vegi, na którym straciło wiele z obrazów autora.

Przyszłość „Pitbulla” maluje się zatem w dobrze znanych barwach. Nie są to jednak odcienie, których życzyłaby sobie oczekująca „powrotu do korzeni” widownia. Relacja najnowszego dzieła Vegi z filmem, który w 2005 roku uruchomił jego dobrze zapowiadającą się karierę, jest w gruncie rzeczy umowna. Oprócz wzajemnego uniwersum postaci symbolicznie spajającego oba obrazy za sprawą „prawdziwego psa Gebelsa” nie ma tu zbyt dużo punktów wspólnych i pod tym względem nowemu „Pitbullowi” jest być może bliżej do poprzednich kontynuacji sprzed kilku lat. Vega nie byłby sobą, gdyby przy okazji kolejnej produkcji, nie wypróbował czegoś nowego. Także tym razem było podobnie, dlatego że film został nagrany w dwóch wersjach językowych – w polskiej oraz angielskiej. W drugiej z nich obraz nosi tytuł „Exodus” i to właśnie tak powinien zostać zapamiętany.

Ocena filmu „Pitbull”: 2+/6

zdj. Kino Świat