W polskich kinach zagościł film „Reminiscencja” w reżyserii i według scenariusza Lisy Joy pracującej przy serialu „Westworld”. Jak wypadł jej reżyserski debiut z udziałem Hugh Jackmana i Rebeki Ferguson? Sprawdźcie naszą recenzję.
Gdy przyjdzie czas na coroczne filmowe podsumowania, „Reminiscencja” może być solidnym kandydatem do objęcia miana najbardziej „przepracowanego” tworu tego sezonu. W sposobie, w jaki reżyserka (a także autorka scenariusza i producentka w jednej osobie) Lisa Joy integruje ze sobą czasowe płaszczyzny przeszłości i teraźniejszości, jest jakaś perwersyjna chęć stworzenia drugiego „Memento”. W wykorzystaniu fantastycznonaukowej intrygi przywołującej na myśl formy marzeń sennych pobrzmiewają echa – ponownie Nolanowskiej – „Incepcji”. Z kolei w utrzymanej w neo-noirowym pejzażu apokaliptycznej wizji świata przyszłości obecny jest duch nieprzejednanych „Blade Runner’ów” lub też cyberpunkowa aura „Dziwnych dni” Kathryn Bigelow. Wygórowane aspiracje to jeszcze nie powód do zmartwień. Problem pojawia się w momencie, gdy ambicje biorą górę i pozbawiają charakteru. „Reminiscencja” wydaje się być tego konsekwencją.
Dla Joy jest to debiut nie tyle w pełnym metrażu, ile w ogóle w kinie. Amerykanka wcześniej z powodzeniem odnajdywała się w telewizji jako pisarka (m.in. przy „Gdzie pachną stokrotki”) czy też producentka – jest ona odpowiedzialna choćby za współczesną wersję „Westworldu”, którą współtworzy ze swym mężem Jonathanem Nolanem. Biorąc pod uwagę dotychczasową karierę Joy, nie trudno odnieść jest wrażenie, iż jej debiutancka „Reminiscencja” sprawdziłaby się znacznie lepiej jako dzieło, które swój pełny potencjał zademonstrować może w dziesięciu godzinach. W niecałych dwóch film Joy nosi znamiona błędu nowicjusza; debiutu uginającego się pod warstwami inspiracji, wyczerpanych frazesów i surowych motywów.
Powracający na duży ekran w przyzwoitym stylu Hugh Jackman wciela się w rolę Nicka Bannistera, weterana bliżej nieokreślonej wojny w bliżej nieokreślonej przyszłości trapionej ekologiczną katastrofą. Po wojnie Nick osiadł w Miami, gdzie wraz z przyjaciółką z woja, Watts (Thandie Newton), prowadzi specjalistyczny gabinet quasi-terapeutyczny, w którym zainteresowani mogą wykupić odtworzenie swoich wspomnień. Jak sam twierdzi: „nostalgia jest zawsze w modzie”. Sprawdza się to w szczególności teraz, gdy rzeczywistość przybrała apokaliptyczny wizerunek, oceany zalały miasta, a ludzie egzystują głównie nocą, bo za dnia temperatury stały się nie do zniesienia. Odwiedzają go poszkodowani kombatanci, niekochani, którzy ponownie chcą się czuć kochanymi, a także ci, którzy nie pamiętają, gdzie zostawili klucze. Pod takim pretekstem u Nicka i Watts pojawia się enigmatyczna Mae (Rebecca Ferguson). Jej pobyt w placówce oczaruje głównego bohatera, a następnie pchnie go w wir wydarzeń, w które zamieszani będą królowie kryminalnego półświatka, koczujący w gettach nędzarze, a także znienawidzeni potentaci, którzy pomimo katastrofy klimatycznej zdołali odgrodzić się od reszty społeczeństwa.

Największą bolączką tej produkcji jest twórcze niezdecydowanie. To tego typu obraz, przy którym niełatwo jest wyczytać przyświecającą autorowi myśl. 1/3 fabuły przywołuje na myśl społeczną reprymendę o moralitetowym zabarwieniu, które oddziela nikczemnych od honorowych i zwraca uwagę na postępujące nierówności gospodarcze. W pozostałych scenach, babrając protagonistę w płynnej beznadziei losu, narracja filmu odtwarza przerobione i znane z „czarnego kina” konwencje. Gdzie indziej Joy wplecie wątki niespełnionej miłości, zawiłości relacji ludzkich czy przenikanie się przestrzeni czasowych. To wszystko trzymałoby się może w ryzach, gdyby ekranowego czasu na pogłębienie poszczególnych impulsów było więcej. W wykorzystanej rozpiętości narracyjnej „Reminiscencja” zdaje się być filmem pozbawionym głębi, a w kontekście komunikowanych przez niego treści – sloganowym. Nawiązując nieco do fabuły, debiut Joy jest trochę jak zbiór luźno powiązanych ze sobą wspomnień. Wspomnienia mają jednak to do siebie, że są ulotne.
W ostatecznym rozrachunku ulotnym zapewne okaże się również sam film. Jego wyraźnie rozwarstwiony i szczątkowy charakter mieni się bolesną przeciętnością, od której niejednokrotnie lepiej w box office radziły sobie produkcje jednoznacznie tandetne. „Reminiscencja” nie jest jednak obrazem definitywnie złym lub dobrym. To film oscylujący na obrzeżach jakości. Jego znośnie prędkie tempo czy umownie interesujący bohaterowie są w stanie zostawić na ekranie piętno rozrywki. Gdy narracja przyspiesza, wrażeń mogą dostarczyć też nieźle zrealizowane sceny akcji. Z drugiej strony, godnym pożałowania jest kliszowość filmu, a złość budzić może płytkość relacji między postaciami oraz centralny związek, w który naprawdę trudno jest uwierzyć. Przez pryzmat wydźwięku produkcji, lepszym tytułem dla „Reminiscencji” wydaje się być „Deja Vu”. Ten film skądinąd też już powstał, więc może lepiej będzie po prostu o tym zapomnieć.
Ocena filmu „Reminiscencja”: 3/6
zdj. Warner Bros.