„Shazam: Gniew bogów” – recenzja filmu. Skittlesy i ambrozja

Jeśli cały czas zastanawiacie się jeszcze, czy skorzystać z ostatnich seansów i wybrać się jednak na nową produkcję o przygodach Shazama, która przechodzi przez kina bez większego echa, to przychodzimy z pomocą. Zapraszamy do lektury recenzji superbohaterskiej produkcji „Shazam: Gniew bogów”.

Pierwsza część przygód Shazama była dla mnie czymś świeżym, niekoniecznie w kinie superbohaterskim, a w samym filmowym uniwersum DC. Konfrontacja Batmana i Supermana zaserwowana przez Zacka Snydera doczekała się licznych żartów o tym, że film powinien być jeszcze mroczniejszy. Najlepiej tak, aby widzowi nie było dane niczego zobaczyć na ekranie. I w tym pełnym patosu świecie pojawia się wspomniany Shazam, który troszeczkę próbuje udawać film familijny, troszeczkę parodiuje konwencję superhero, a w pewnym stopniu też nie ucieka od delikatnej brutalności. Mimo tego, że jedynkę bardzo polubiłem, to na część drugą nie czekałem z wypiekami na twarzy.

Jeden z głównych powodów stanowił fakt, że całe uniwersum DC zostanie dotknięte wielkim resetem. Nasuwa się zatem pytanie, po co wyczekiwać na Flasha czy Shazama, skoro znikną tak szybko, jak się pojawią? Inna rzecz, która nieustannie leżała mi na wątrobie, to dziwny dobór głównych antagonistek. Ostatnia scena części pierwszej sugerowała kolaborację Doktora Sivany z pewnym kosmicznym insektem, a tu klops – będzie ktoś inny. I to nie wyjęty z kart komiksu, nawet tych zapomnianych i zakurzonych, a kompletnie wymyślony. Bo trzeba Wam wiedzieć, że Córy Atlasa stanowią pomysł zupełnie nowy i odautorski. Mają jednak swoje pięć minut na ekranie, a smok, którego dosiada jedna z sióstr, prezentuje się naprawdę nieźle.

Dlaczego więc – jak wskazuje nam tytuł – bogowie się gniewają? Sprawa wygląda następująco: czarodzieje (w tym wielki mag znany z pierwszej części), by uchronić ludzkość przed kaprysami bogów, odebrali im moce i zamknęli ich w czymś w rodzaju bańki. Bariera między boskim a ludzkim światem utrzymywała się tak długo, jak magiczny kostur znajdował się w jednym kawałku. A tak się akurat złożyło, że pod koniec pierwszej części Billy Batson złamał go na pół. Córy Atlasa mogły zatem się uwolnić i pomścić swojego ojca. Aby to zrobić, będą musiały wykorzystać wspomniany artefakt do odebrania mocy dzieciakom, które ją otrzymały.

Pod względem przesłania, bo w „Gniewie bogów” ewidentnie przeważa kino familijne, można powiedzieć, że jest tu podobnie jak w poprzednim filmie. Billy to nastolatek, który boi się odtrącenia i choć posiada kochającą rodzinę, zauważa, że jej członkowie zaczynają zajmować się indywidualnymi sprawami. Bardzo trudno niekiedy jest ich zebrać w grupę, a jeszcze trudniej połączyć prywatne obowiązki z życiem superbohatera. Billy coraz bardziej zaczyna wierzyć, że jest niegodny posiadania tak potężnej mocy, a sprawy nie ułatwia fakt, iż media w Filadelfii cały czas obsmarowują supersieroty. I właściwie jest to bardzo dziwny motyw, którego kompletnie nie zrozumiałem. W jednej z pierwszych scen dzieciaki ratują ludzi z zawalającego się mostu, ale uwaga mediów skupia się na tym, że konstrukcja została przez superbohaterów zniszczona. Skąd ta niechęć? Tego tak naprawdę nie wiadomo, ponieważ nie pociągnięto tego wątku dalej.

A zatem w głównej mierze w opowieści dominują relacje rodzinne, które można podzielić na  trzy struktury. Pierwsza to wzajemne stosunki pomiędzy rodzeństwem, druga (nieco zepchnięta na początku na dalszy plan) to relacja pomiędzy rodzicami adopcyjnymi a dziećmi, z których dwoje ewidentnie dorosło. W końcu strukturę trzecią stanowią sprzeczne interesy pomiędzy Córkami Atlasa. Jedna z nich pragnie zemsty, ale w sposób zupełnie odrębny od drugiej, trzecia natomiast zakochuje się w śmiertelniku, przez co ma wątpliwości, czy cały plan jawi się jako słuszny.

Ogólnie jednak większa część filmu to akcja i rozwalanie miasta przez smoka oraz chmarę mitycznych stworzeń. Te wyglądają dość niepokojąco jak na film familijny (dla mnie na plus). Zabrakło moim zdaniem za to naprawdę wielu zabawnych scen – te oczywiście występują, ale nie jest ich aż tak dużo. Autorzy bawią się konwencjami, czerpiąc luźne inspiracje z mitologii greckiej (i nie tylko) oraz zestawiając ją z amerykańskimi standardami. Skittlesy zgrabnie zastępują więc ambrozję, a główny bohater myli biblijnego Salomona z Sarumanem. W jednej z czytanych przeze mnie recenzji ktoś dość słusznie porównał „Shazama” do mieszanki Pottera i Power Rangers.

Mam też pewien problem z ostatnią sceną. Jest fajna, gdyż swoje cameo zalicza tu inna postać DC, ale nie da się ukryć, że cały problem zostaje tu rozwiązany na zasadzie deus ex machina. Wynika to co prawda z jednej z wcześniejszych scen, lecz mimo wszystko rozczarowuje. Podsumowując, „Shazam: Gniew bogów” to dobra rozrywka kinowa, ale nie wiem, czy czuję potrzebę powrócenia kiedykolwiek do tego filmu. Czas pokaże. Po napisach delikatnie zasugerowano, że Shazam może jeszcze kiedyś się pojawić, lecz mając na uwadze reset uniwersum, nie za bardzo orientuję się, jak byłoby to możliwe.

Ocena filmu „Shazam: Gniew bogów”: 3/6

 

zdj. Warner Bros.