„Teksańska masakra piłą mechaniczną” (2022) – recenzja filmu. Dobre gore i nic więcej

Moda na requele trwa w najlepsze. Po dwóch częściach „Halloween” od Davida Gordona Greena oraz ostatnim „Krzyku” przyszedł czas na powrót innego ikonicznego bohatera slasherów. Padło na starszego kuzyna Michaela Myersa i Ghostface'a – Leatherface'a. Jak wypadła najnowsza część „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”? O tym dowiecie się z naszej recenzji.

Oryginalna „Teksańska masakra piłą mechaniczną” to kultowa i legendarna przedstawicielka gatunku, która zapisała się w historii kina i doczekała wielu kontynuacji i rebootów. Jedne były lepsze (ta z 2003), inne gorsze (chociażby druga część z 1986 roku). Twórcy najnowszej odsłony pominęli wszystkie te produkcje i stworzyli własną, bezpośrednią kontynuację pierwszego filmu Tobe'ego Hoopera. Filmu, który swój fenomen zbudował na dusznym klimacie tytułowego Teksasu, charakterystycznych, pełnych ziarna zdjęciach uwiecznionych na 16-milimetrowej taśmie, inspirowaniu się historią Eda Geina, czy przełamywaniu tabu w zakresie pokazywanej na ekranie przemocy. Z tego też powodu twórcy, czyli David Blue Garcia (reżyser) i scenarzysta Chris Thomas Delvin, podjęli się naprawdę trudnego zadania, żeby stworzyć kontynuację tak kultowej produkcji.

Nie będę owijał w bawełnę – całkowicie im się to nie udało. Ale po kolei. Grupa młodych przyjaciół, influencerów, przybywa do miasteczka w Teksasie – które wygląda, jakby było zawieszone w czasie, i przypomina mieścinę rodem z westernu – by rozkręcić tam swój biznes. Tam, wskutek pewnych okoliczności, przebudzają Leatherface'a, który uruchamia swoją piłę i zaczyna siać spustoszenie w zapomnianym przez ludzi miejscu. Cała historia jest tak naprawdę prosta i pretekstowa, chociaż nie można odmówić scenarzyście, że próbował przemycić tam kilka ważnych i ważkich tematów. Krytyka influencerów i ludzi patrzących w ekrany smartfonów? Jest. Krytyka kapitalizmu, który pozbawia ludzi dachów nad głowami? Oczywiście. Skoro Teksas to i flaga Konfederatów? Jakżeby inaczej. Trauma po strzelaninie w szkole? Jeszcze jak. Wielki powrót starej bohaterki? Musi być. Dosyć dużo tego, jak na produkcję, która trwa 80 minut z hakiem i musi znaleźć jeszcze czas na swoich bohaterów i wprowadzenie kultowego mordercy.

TCM_D08_01258_R-min.JPG

Właśnie – bohaterowie. Dawno nie oglądałem tak papierowych i irytujących postaci na ekranie. Począwszy od głównej bohaterki Lily (Elsie Fisher) poprzez jej siostrę Melody (Sarah Yarkin) i jej kompana w interesie Dantego (Jacob Latimore) po samego Leatherface'a i final girl z oryginalnego filmu Hoopera, Sally Hardesty (tutaj graną przez Olwen Fouere, bo oryginalna odtwórczyni, Marylin Burns, zmarła w 2014 roku). Z jednej strony Lily zmaga się z traumą, bo była jedyną, która przeżyła strzelaninę w szkole i ma lęk przed bronią palną, ale z drugiej strony nie widać tego w jej przemianie, jako bohaterki. Chyba że uznamy za ważny moment próbę strzału z nienaładowanej broni, która kończy się opuszczeniem karabinu. Melody, siostra, ma dbać o jej bezpieczeństwo, ale chce też rozwijać interes. Jednak w moment zmienia swoje nastawienie, po śmierci staruszki, która musiała opuścić swój dom, ponieważ nasi influencerzy nabyli jego akt własności. Największym rozczarowaniem jest jednak przedstawienie dwójki bohaterów, którzy są z tą serią od jej początków. Sally ma życiową misję, żeby zemścić się na Skórzanej Twarzy i jest ukazywana jak ostatnia sprawiedliwa, która w wolnych chwilach sprawia zwierzęta, a w kowbojskim kapeluszu rusza na polowanie. Miał być hołd, ale ten epizod to wyłącznie karykatura tej bohaterki. Podobnie jest z Leatherface'em – wychowywanym przez (wspomnianą wyżej) staruszkę w budynku sierocińca, po której śmierci wpada w szał i rządzę mordu. Nie czuć grozy bijącej od tej postaci; nie czuć, że bohaterowie mierzą się z groźnym mitem, który zapisał się w pamięci mordami w latach 70. Jakkolwiek to nie zabrzmi – oglądając ten film, życzy się jak najgorzej każdemu bohaterowi. Niezależnie od tego, czy jest dobry, czy zły.

Czy to oznacza, że w tym filmie nie ma absolutnie nic pozytywnego? Jakiś plusik zawsze się znajdzie. Tutaj są to zdecydowanie efekty gore – dopracowane, krwawe i satysfakcjonujące. Do tego scena masakry w autokarze, zajawiona w zwiastunie, robi robotę i dostarcza tego, czego oczekujemy od masakry, której dokonuje ogromny morderca z piłą łańcuchową w ręku. Szkoda tylko, że sama scena działałaby lepiej, gdyby nie była częścią składową produkcji Netfliksa. Zdjęcia? Nie są złe, ale jednak nie różnią się niczym, co można sobie wyobrazić, słysząc hasło „film w skąpanym w słońcu Teksasie”. Jest żółty filtr, jest niebiesko w nocy. Nie zachwycają, ale i nie kłują w oczy.

TCM_D38_05484_R-min.JPG

Kłuje natomiast w oczy, chociaż powinienem chyba napisać, że szarpie skórę (bo wiecie, piła), jakość produkcji, jaką jest nowa „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. To pozbawiony serca i klimatu twór, który jest całkowitym niewypałem i obrazą dla pierwowzoru i jego bohaterów – z Sally i Leatherface'em na czele. Są nawiązania do filmu Hoopera i do innych klasyków kina grozy, ale to tanie chwyty, które nie rekompensują płaskich jak deska bohaterów, czy pretekstowej i pretensjonalnej historii, która nie angażuje, a nuży podczas seansu. Zakończenie (oczywiście z ikonicznym kadrem z pierwszego filmu) sugeruje, że będzie kontynuacja. Nie wróżę jej jednak sukcesu. Jeśli chcecie pooglądać zabójstwa piłą mechaniczną, to obejrzyjcie oryginał z 1974 roku albo reboot z Jessicą Biel z 2003. Na to po prostu szkoda czasu.

Ocena filmu „Teksańska masakra piłą mechaniczną” (2022): 1+/6

zdj. Netflix