
Od dzisiaj w kinach możecie oglądać nowy western „The Dead Don’t Hurt” z Viggo Mortensenem („Władca Pierścieni”) i Vicky Kripes („W gorsecie”) w rolach głównych. Czy warto go obejrzeć? Przekonajcie się z naszej recenzji.
„The Dead Don’t Hurt” – recenzja nowego filmu z Viggo Mortensenem
Oglądanie w dzieciństwie serialu „Bonanza” zrobiło swoje. Western jako gatunek na zawsze pozostał w moim sercu i tym bardziej przychylnie spoglądam na kolejne próby odświeżenia go w amerykańskim kinie. Liczby są jednak bezlitosne i niedawna porażka „Horyzontu” od Kevina Costnera pokazuje, że będzie ich coraz mniej. A szkoda.
„The Dead Dont Hurt” to drugi film w reżyserskiej karierze Viggo Mortensena, który jest tutaj także scenarzystą, producentem, autorem muzyki i odtwórcą jednej z głównych ról. Jego poprzedniego dzieła („Jeszcze jest czas”) nie widziałem, więc nie bardzo wiedziałem czego oczekiwać. Sugerując się plakatem, spodziewałem się łzawej historii miłosnej, seans poprzedziłem więc dwugodzinną rundką w „Red Dead Redemption,” wychodząc z założenia, że skoro nie będzie strzelania to chociaż sam sobie postrzelam.
Trochę się pomyliłem, bo strzelaninę dostajemy już w pierwszych pięciu minutach. Jakby tego było mało to jeszcze scenę pogrzebu, procesu sądowego i egzekucji. Ale... To jednak jest historia miłosna i to jedna z lepszych, jakie miałem okazję obejrzeć przez ostatnie lata. Po szybkim wprowadzeniu, mającym na celu wciągniecie widza do przedstawionego świata, akcja znacząco zwalnia. Co nie przeszkadza śledzić jej z wypiekami na twarzy.
Vivienne Le Coudy (Vicky Krieps) i Holger Olsen (Viggo Mortensen) poznają się w momencie gdy oboje przeszli już sporo. Ona — skromna kwiaciarka, wciąż niemogąca się uporać z traumą po śmierci ojca, on — weteran wojenny szukający swojego miejsca na świecie. Szybko zakochują się w sobie i zanim tak naprawdę zdążą się poznać, decydują się zamieszkać razem w wynajętym domku na obrzeżach Elk Flats. Miasteczkiem rządzą i dzielą zachłanni na pieniążki burmistrz Rudolph Schiller (Danny Huston) do spółki z ranczerem Alfredem Jeffriesem (Garret Dillahunt). Prawdziwą zakałą społeczeństwa jest natomiast syn tego drugiego, Weston (Solly McLeod) – największy cham i prostak na całym dzikim zachodzie.
Mimo niesprzyjającego otoczenia nasi bohaterowie starają się nie popadać w konflikty, po prostu być razem i odnaleźć w końcu zasłużony spokój. Los ma jednak dla nich inne plany... Podobno Mortensen miał nie grać w tym filmie, ale główny aktor zrezygnował w ostatniej chwili. Bardzo dobrze się stało. Chociaż nie należał nigdy do grona moich ulubionych aktorów, zawsze miał u mnie kredyt zaufania, a jego rola w „Green Booku” bardzo pomogła mi kiedyś w życiu prywatnym.
Scenarzystą i reżyserem również okazuje się dość dobrym. Większość rzeczy dziejących się w filmie zostaje ukazana za pomocą obrazu, gestu czy spojrzenia, przy ograniczeniu dialogów do absolutnego minimum. To sprawia, że widz musi się wykazać większym skupieniem. Nie musi. Może. Może też wyjść w trakcie. Bo to nie jest film dla każdego. Jest ciężki. Smutny. I prawdziwy.
„The Dead Dont Hurt” mający premierę w zeszłym roku wchodzi w końcu do naszych kin, nie posiadając nawet polskiego tytułu czy jakiejkolwiek promocji. Polecam więc pospieszyć się z pójściem na seans. Naprawdę warto.
Ocena filmu „The Dead Dont Hurt”: 5+/6 *
*byłoby 6 gdyby nie jedna moim zdaniem niepotrzebna scena w finale.
zdj. Galapgos Films