„Wesele” (2021) – recenzja filmu. Skutki narodowej (nie)pamięci

W piątek na ekranach polskich kin zadebiutuje nowy film Wojciecha Smarzowskiego pod tytułem „Wesele”. W jakiej formie reżyser „Kleru” wraca po trzyletniej przerwie od dużego ekranu? Sprawdźcie naszą recenzję.

W opublikowanym na łamach „Newsweeka” wywiadzie przeprowadzonym z Wojciechem Smarzowskim reżyser stwierdził, że jego najnowszy film może być zakazany w Polsce. Śmiała refleksja twórcy „Domu złego” winna być raczej brana pod uwagę w kontekście hulającego marketingu nowego „Wesela”, ale po zbliżającej się wielkimi krokami premierze możemy spodziewać się jednego – część polskiej widowni nie zostawi na „Smarzolu” suchej nitki. To dzieło, które terminowi „bezkompromisowość” nadaje nowych znaczeń. Wszystko, do czego reżyser zdążył przyzwyczaić nas na przestrzeni siedemnastu lat od czasu wydania pierwszego „Wesela”, w nadchodzącym filmie wydaje się wracać ze zdwojoną siłą. Tegoroczne „Wesele” to projekt, który – niczym emocje nieznajdujące upustu – musiał wzbierać w autorze od dawna. Nic więc dziwnego, że film, bardziej niż przeprowadzona od punktu A do punktu B narracja w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, jawi się jako katartyczne przeżycie. Smarzowski zadbał o to, byśmy tego „Wesela” na długo nie zapomnieli. Impreza będzie bezlitosna, jednak bardziej dotkliwym okaże się kac, który po niej zostanie.

Objęte specjalną klauzulą milczenia „Wesele” nie jest ani kontynuacją świetnego obrazu z 2004 roku, ani też typowym remakiem tudzież rebootem tamtej produkcji. To po prostu inny, niezależny film, który – w nieprzypadkowy i funkcjonalny sposób – dzieli ze swym poprzednikiem ledwie kilka elementów. Uprzednie doniesienia o tym, że projekt traktował będzie o pogromie w Jedwabnem, okazały się częściowo prawdziwe, bowiem to tragiczne zdarzenie pojawia się w opowieści, lecz w postaci jednego z wątków. Najważniejszym z nich ponownie jest (tym razem potraktowane jeszcze bardziej intertekstualnie) wesele. W fabule to wydarzenie staje się pretekstem do scalenia dwóch osi czasowych – współczesnej, a także tej minionej, sięgającej do czasów drugowojennych. W szerszym kontekście, powtórne wykorzystanie biesiadnej otoczki przez Smarzowskiego odnosi się nie tylko do sięgającej czasów Wyspiańskiego tradycji polskiej kultury, lecz także, być może w jeszcze bardziej istotnym stopniu, do jego własnej, ujętej w całokształcie twórczości. Pod tym względem „Wesele” jest przypuszczalnie najbardziej świadomym i autorefleksyjnym filmem w karierze reżysera. O tym jednak trochę później.

WESELE Robert Więckiewicz

Za mąż wychodzi Kaśka (Michalina Łabacz), córka okolicznego magnata wyrobów mięsnych (Robert Więckiewicz), który, tak jak Wojnar przed laty, sypnął groszem młodym, by godnie wyprawić ich na nową drogę życia. Spodziewająca się dziecka panna młoda chce wyjechać po weselu do Irlandii i wspólnie ze znajomymi otworzyć wegańską knajpę dla kobiet w ciąży. Jak się okaże, małżonek (Przemysław Przestrzelski), pracownik teścia i piłkarz lokalnej drużyny okręgowej, ma nieco inne plany, które dodatkowo umocni tatusiny prezent w postaci awansu oraz nowiuśkiego Porsche. Wątpliwości ma chorujący na Alzheimera dziadek Antoni (po raz ostatni na ekranie Ryszard Ronczewski), który w przeddzień ślubu pyta Kaśkę o prawdziwość jej uczuć. Aktualnie mające miejsce wydarzenia rozbudzają w starcu bolesne wspomnienia z czasów młodości, kiedy to ze wzajemnością zakochał się w Żydówce (Agata Turkot). To właśnie za sprawą jego postaci czasowa oś fabuły manewrować będzie między teraźniejszością a przeszłością. Dziadek Antoni stanie się poniekąd subiektywnym narratorem historii, która wraz z postępującym natłokiem wydarzeń zacznie zacierać granicę między „dziś” a „wczoraj”.

Natłok wydarzeń jest określeniem, które jednak niewystarczająco oddaje ducha nowego „Wesela”, jako że Smarzowski z premedytacją zasypuje nas istną lawiną wątków. Organizator zabawy boryka się z problemami firmy – walczy o kluczowy kontrakt z gośćmi zza zachodniej granicy; jeden z byłych podwładnych szantażuje go kompromitującymi filmikami, a na dokładkę przedterminowo przyjeżdżają robiący za tanią siłę roboczą pracownicy z Wietnamu. Na imprezie jest nie lepiej: para młoda jest skonfliktowana, jedna z gościń nie chce siedzieć koło osoby czarnoskórej, ukraińska służba otrzymała jedynie połowę honorarium, a w tle czai się gdzieś jeszcze rozwodzący nad swoim światopoglądem ksiądz oraz alkoholowy problem matki głównej bohaterki. Nad tym wszystkim unosi się charakterystyczny dym absurdu i sarkastycznego poczucia humoru Smarzowskiego, który towarzyszył poprzednim dokonaniom autora. Także tutaj reżyser bierze pod lupę zabarwione na biało-czerwono uprzedzenia, narodowe kompleksy czy społeczne antagonizmy. Z tym że nienawiści jest w „Weselu” tak wiele, iż lupa zamieniła się raczej w mikroskop.

Biernym obserwatorem weselnego chaosu jest dziadek Antoni, który zaczyna naprzemiennie mieszać ze sobą dwie rzeczywistości, co czyni z niego porte-parole autora. Tym samym Smarzowski stawia dosadny znak równości między tym, co wydarzyło się w przeszłości, a obecnie panującymi nastrojami w kraju. Reżyser nie sili się przy tym na subtelność; z pomocą sugestywnych cięć, ekspresyjnego aktorstwa i żwawej narracji, twórca „Drogówki” wymierza silne i zdecydowane ciosy w stronę galopującej w narodzie mowy nienawiści. Smarzowski ordynarnie uderza we współczesną polską ksenofobię, antysemityzm czy dyskryminację środowisk LGBT, kreując czytelne aluzje między wydarzeniami prowadzącymi do masakry w Jedwabnem a bieżącymi manipulacjami w naszym społeczeństwie. Zważywszy na to, naczelną, przyświecającą powstaniu nowego „Wesela” ideą jest to, że historia, niestety, lubi się powtarzać. Świadomie wsadzając kij w mrowisko, reżyser przypomina o tym, co dzieje się, gdy o tym zapomnimy.

WESELE (2021)

Przeładowanie „Wesela” rozmaitymi motywami wielu widzom odbije się czkawką. Nawał bodźców i odniesień potrafi przyprawić o ból głowy, lecz reżyser upatruje w nim twórczej strategii. Poszczególne wątki potraktowane oddzielnie w większości nie odnajdują odpowiedniego zwieńczenia, ale jest tak dlatego, że Smarzowski skłania nas, byśmy potraktowali je zbiorowo. „Wesele” jest, jak dotąd, największym kotłem w karierze „Smarzola”, którego składniki nie są przeznaczone do spożywania osobno. Wzięte razem, tworzą one spójną, metafilmową całość, co pomaga twórcy wyjść z projektu obronną ręką. Oglądając film, nie trudno odnieść wrażenie, iż reżyser co jakiś czas przypomina nam, że to, co dzieje się na ekranie, jest koniec końców filmem. Smarzowski cytuje sam siebie, kreśli paralele między poszczególnymi obrazami, powiela schematy, a w którejś ze scen umiejscawia nawet telewizor, na którym leci „Wesele” z 2004 roku. Surrealizm, o który film zahacza w punkcie kulminacyjnym, nie jawi się zatem jako efekt przeszarżowania, lecz świadoma gra zarówno z oczekiwaniami widzów, jak i własnym dorobkiem twórczym.

Zestawiając dwa „Wesela” Smarzowskiego, można zauważyć, jaką drogę przebył reżyser od czasu swojego głośnego debiutu. Od momentu premiery tamtego filmu – który stanowić może kwintesencję „wczesnego Smarzowskiego” – twórca odszedł od przyjętego, bardziej tradycyjnego stylu, do podejścia zbliżonego w duchu do formalizmu. Jego projekty poczynione od przełomu „Drogówki” i „Pod Mocnym Aniołem” dzieli analogiczna maniera twórcza, a drugie „Wesele” wydaje się być jej doskonałym zwieńczeniem, które równocześnie udowadnia, że wspólny mianownik projektów nie był przypadkiem. Od pewnego etapu kariery reżyser porzucił filmy „pełnokrwiste” na rzecz filmów-wydarzeń, wśród których najnowszy obraz wyłania się jako kandydat do przeżycia największego i najbardziej pamiętnego. Pierwsze „Wesele” jest być może lepszym filmem, ale drugie jest zdecydowanie bardziej potrzebne. Jeśli kino jest w stanie faktycznie wpłynąć na ludzi, to może potrzeba im terapii szokowej?

Ocena filmu „Wesele”: 5/6

zdj. Kino Świat