„Wszyscy święci New Jersey” – recenzja filmu. Jak zostałem gangsterem

W polskich kinach możecie oglądać już film „Wszyscy święci New Jersey” będący prequelem „Rodziny Soprano”, jednego z najpopularniejszych i najbardziej cenionych seriali w dorobku HBO. Czy warto wybrać się na produkcję opowiadającą o początkach Tony’ego Soprano? Sprawdźcie naszą recenzję.

Uwaga! W recenzji pojawia się spoiler z serialu „Rodzina Soprano”.

Kiedy David Chase pracował nad scenariuszem do pilotażowego odcinka „Rodziny Soprano”, twórca obrosłego później kultem serialu HBO po cichu liczył na to, że stacja odrzuci jego brawurowy pomysł, a on sam będzie mógł dokręcić kolejną godzinę, by ze wstępu do pierwszego sezonu spreparować pełnometrażowy film i onieśmielić nim widownię festiwalu w Cannes. 10 stycznia 1999 roku pilot trafił jednak na antenę, a to, co nastąpiło później, bezpowrotnie zmieniło medium i wprowadziło do panoramy produkcji telewizyjnych powiew nowej, niewidzianej wcześniej jakości. Od czasu zakończenia emisji „The Sopranos” temat filmowego dopełnienia serialu wracał co jakiś czas niczym bumerang, lecz na horyzoncie brakowało przyszykowanych projektów. Ostatecznie zdecydowano się na prequel. Jego akcję przeniesiono do często przywoływanych w oryginale lat 60., a wśród twórców – oprócz Chase’a – znaleźli się weterani telewizji wysokiej próby, Lawrence Konner jako scenarzysta i Alan Taylor jako reżyser.

Jeśli spojrzeć na „Wszystkich świętych New Jersey” w kontekście nigdy niezrealizowanego, wymarzonego projektu filmowego Chase’a, prequel „Rodziny Soprano” mógłby równie dobrze służyć jako punkt widzenia z serii „co by było, gdyby…”. Mimo niezaprzeczalnej filmowości pilota „The Sopranos” – który tonalnie stoi w kontrze do reszty odcinków pierwszego sezonu, jak i w gruncie rzeczy całego serialu – premierowy epizod z 1999 roku znacznie lepiej sprawdza się jako wstęp do wieloczęściowej opowieści niż pierwsza godzina pełnego metrażu. Powodem, dla którego powołuję się na tę analogię, jest to, że długo wyczekiwany prequel sprawia podobne wrażenie. Zasadniczy problem „Wszystkich świętych…” polega na tym, że film ogląda się niczym niepotrzebnie rozciągnięty prolog do czegoś, czego podwaliny przygotowane były od dawna. Symboliczny powrót „Rodziny Soprano” na duży ekran jawi się przede wszystkim jako rozbuchana plątanina wątków, których natężenie nie pozwala wybrzmieć w dwugodzinnym opakowaniu. Całe szczęście, że pod koniec lat 90. ktoś w HBO dojrzał w pomyśle Chase’a potencjał.

„Wszystkich świętych New Jersey” otwiera nietypowa sekwencja cmentarna, podczas której w narratora opowieści zza grobu wciela się Christopher Moltisanti (znany z „Rodziny Soprano” Michael Imperioli). Mężczyzna zabiera nas do Newark przełomu lat 60. i 70., kiedy to w New Jersey za sznurki pociągał jego ojciec Dickie Moltisanti (Alessandro Nivola), mentor nastoletniego Tony’ego Soprano (Michael Gandolfini), którego ojciec „Johnny Boy” Soprano (Jon Bernthal) odbywał wówczas odsiadkę. Fabuła wkracza na właściwe tory, gdy z Włoch wraca ojciec Dickiego, grany przez Raya Liottę „Hollywood Dick”, ze świeżo upieczoną, młodziutką żoną (Michela De Rossi). Przez ponad godzinę od momentu rozpoczęcia akcji „Wszystkich świętych…” narracja filmu lawiruje między poszczególnymi bohaterami gangsterskiego półświatka New Jersey, co rusz wplątując w fabułę kolejne nici potencjalnych intryg, wątków czy myśli przewodnich. Quasi-fabularnym tłem obrazu przez pewien czas stają się krwawe zamieszki w Newark z 1967 roku wraz z toczącym się gdzieś na drugim planie motywem uciemiężenia i przemocy rasowej Afroamerykanów. Wątek ten prowadzony jest na przykładzie postaci Harolda McBrayera (Leslie Odom Jr.), czarnoskórego gangstera współpracującego z Dickiem, który z czasem odłącza się od włoskiej ekipy, by rozpocząć działalność na własną rękę.

Michael Gandolfini i Alessandro Nivola w filmie Wszyscy święci New Jersey

Strukturę narracyjną „Wszystkich świętych…” można porównać do mapy gry planszowej, na której znalazło się zbyt dużo pionków. W tym przypadku Chase i spółka porozstawiali je na tyle niefortunnie, że trudno jest jednoznacznie stwierdzić, które pionki są tymi najważniejszymi. Z tego względu prequel „Rodziny Soprano” nosi znamiona obrazu, który cierpi na brak obranego kierunku dramaturgicznego. Wraz z biegiem czasu na pierwszy plan coraz bardziej wysuwa się znamienny i dotkliwy dla widza brak zdecydowania twórców w rozstrzygnięciu tego, o czym „Wszyscy święci…” mają właściwie opowiadać. Spora część fabuły skupia się na Dickiem; jego toksycznej relacji rodzinnej oraz wątku chęci odkupienia win w myśl wyświechtanej sentencji „w każdym z nas walczą dwa wilki”. Nieco uwagi poświęcono dorastającemu w równie toksycznych warunkach Tony’emu, który stoi przed nieświadomym wyborem kultywowania rodzinno-mafijnych tradycji a obrania własnej, niezależnej ścieżki nieźle zapowiadającego się futbolisty. W podobnym stopniu twórcy skoncentrowali się jednak na wprowadzonej w prequelu postaci Harolda, zaprzepaszczając atrakcyjny dramaturgicznie pomost duchowy między Tonym a Dickiem, któremu dodatkowo szkodzi tabun pozostałych, obecnych w filmie wątków pobocznych.

Wygląda na to, że już na poziomie tworzenia scenariusza twórcom „Wszystkich świętych…” zbyt dużo czasu zajęło jałowe odhaczanie kolejnych wątków tudzież postaci znanych z serialu, tylko po to, by poświęcić im trochę czasu na niczym nieuzasadniony występ gościnny w prequelu. Z uwagi na to, film w reżyserii Taylora bardziej niż pełnoprawne kino gatunkowe przypomina produkt fanowski, który tracąc połączenie z oryginałem, zasadniczo pozbawiony zostaje wartości. W ilustrowaniu poszczególnych motywów-odsyłaczy „Wszyscy święci…” są przy tym nużąco dosłowni, natomiast młodsze wcielenia postaci z serialu wypadają przeważnie karykaturalnie. Nie jest to jednak przytłaczającą regułą, stąd, kiedy już bohaterowie otrzymają od twórców szansę na nieco oddechu, prequel potrafi zachwycić czymś więcej niż tylko powierzchownym i beztreściowym mrugnięciem oka. Część z postaci, jak chociażby matka Tony’ego, Livia (Vera Farmiga), czy wujek Junior (Corey Stoll), otrzymuje ciekawe uzupełnienia swoich ark, co pozwala lepiej zrozumieć nie tylko ich wątki serialowe, ale także relacje, które dotyczą wyłącznie filmu.

Obraz otrzymał solidną reprezentację aktorską (bardzo dobrymi występami poszczycić się mogą przede wszystkim Farmiga, Liotta czy młody Gandolfini, który w wyjątkowo trudnym zadaniu uchwycił charakterystyczną wrażliwość odtwórczą ojca), która tchnęła sporo życia w nieco zapomniane postaci. Solidne kreacje dramatyczne borykają się jednak we „Wszystkich świętych…” z niedopracowaniem tego, co znawcy za oceanem nazywają „character development”. Szczególnym przykładem w tej kwestii jest grany przez Nivolę Dickie, który chcąc nie chcąc staje się nadrzędnym bohaterem opowieści, co symbolicznie podkreśla zamykająca film scena. Jego umowny status duchowego przewodnika Tony’ego umyka w gąszczu niepotrzebnych scen i narracyjnym chaosie, który dałoby się może okiełznać, poszerzając proporcje „Wszystkich świętych…” do kilku czy też kilkunastu godzin. Żeby zrozumieć, dlaczego w 1999 roku Tony Soprano trafił do psychiatry, lepiej będzie po prostu obejrzeć serial.

Ocena filmu „Wszyscy święci New Jersey”: 2+/6

zdj. Warner Bros.