„Zabij to i wyjedź z tego miasta” – recenzja filmu [45. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni]

Na tegorocznym Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w konkursie głównym znajdziemy między innymi film „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego z takimi gwiazdami w obsadzie jak Krystyna Janda, Marek Kondrat czy Andrzej Chyra. Czy produkcja ma szanse na walkę o najważniejsze nagrody? Sprawdźcie naszą recenzję.

Pełnometrażowy debiut Mariusza Wilczyńskiego to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Od tego wypadałoby chyba zacząć. Niewiele filmów jest w stanie tak immersyjnie zasymilować zewnętrznego odbiorcę z wnętrzem jego twórcy. W „Zabij to i wyjedź z tego miasta” autorowi (Wilczyński odpowiada za reżyserię, scenariusz i stworzenie animacji) udaje się to – wydawałoby się – bez większego wysiłku. Zarówno treść, jak i forma sprawiają wrażenie bardzo prywatnych, niemal poufnych, trochę tak jakby Wilczyński tworzył „do szuflady”, a film przeznaczony był wyłącznie dla jego oczu. Mimo to w głowie reżysera odnaleźć się można bez problemu. Owszem, najpierw trzeba zaakceptować nieprostą konwencję, lecz gdy już przebrniemy przez ten etap, wykreowany przez Wilczyńskiego świat może się dla nas okazać doświadczeniem wręcz transcendentalnym. Nad swoim opus magnum autor pracował przez 14 lat. W wyniku tak długich działań, oferuje nam on wspólną duchową podróż wstecz, w przód i przede wszystkim w głąb.

Trudno wskazać w „Zabij to i wyjedź z tego miasta” głównego bohatera. Jest nim raczej zbiorowość (w filmie pojawia się szereg wątków różnych postaci) lub też wspomniana podróż. Odbywamy ją z inicjatywy Wilczyńskiego, który wraca pamięcią do miejsc, ludzi oraz czasów, których już nie ma. Jeśli więc ktokolwiek mógłby tutaj być protagonistą, byłby to właśnie on. Występujący w obsadzie – pod imieniem Mariuszek – reżyser nie jest najczęściej pojawiającą się postacią na ekranie, ale to jego czuć w każdej scenie, w każdym miejscu i w każdej niezweryfikowanej figurze. Nie możemy mieć pewności, kim są ci wszyscy ludzie i co dla niego znaczą, lecz ogarnia nas przeświadczenie, że przedstawiane w filmie sytuacje są sumą przeżytych doświadczeń, intymnych doznań i wyrażonych (lub też nie) uczuć. To samo tyczy się lokacji i czasu akcji, a nawet dźwięków, kolorów oraz bluesowej muzyki Tadeusza Nalepy. Elementy te pełnią funkcję niejako wnętrzności autora. Każdy z nich wydaje się być zapisany w jego kodzie genetycznym.

Miejscem, do którego trafiamy, jest dzielnica Fabryczna w Łodzi. Nie ta nowa, poddawana rewitalizacji i z okolicą wokół dworca, której nie trzeba się już wstydzić. Przemierzamy przez miasto na przełomie lat 60. i 70. Wracamy do czasów smuty zgrzybiałego ustroju komunistycznego ubarwionego odcieniami nostalgicznego niebieskiego wymieszanego z depresyjną szarością. Gdzieniegdzie widać jeszcze ślady krwistej czerwieni. Niesieni bluesowo-rockowymi brzmieniami Breakoutu oraz charakterystyczną dla autora, turpistyczną animacją przemierzamy posępny pejzaż łódzkiego osiedla, by zagościć w domostwie rodziców niejakiego Janka. Ojciec (Chyra) zabiera małego (Ostaszewska) na wycieczkę nad morze, a matce (Janda) przychodzi zostać w domu. Wraz z nią wybieramy się do osiedlowego sklepu, w którym przejęta nową fryzurą ekspedientka (Kożuchowska) wyżywa się na klientach, i do kiosku, w którym – z racji nieprzeliczonych drobnych – nigdy nic nie kupimy. Potem wsiadamy w tramwaj i obserwujemy, jak kobieta (Cielecka) werbalnie napastuje swą córkę. Przeszłość ma w filmie Wilczyńskiego smutne barwy. Jest złożona z impresji, z pozornie błahych sytuacji, które potrafią odcisnąć piętno na resztę życia.

08_KILL IT AND LEAVE THIS TOWN-min.png

W jednej ze scen lądujemy w pociągu. Obok ucieleśnionego podmiotu lirycznego w przedziale znajduje się para staruszków (absolutnie fenomenalni Andrzej Wajda i Irena Kwiatkowska). Starszy mężczyzna pyta w pewnym momencie bohatera: „Dlaczego jest Pan taki melancholijny?”. Filmu zdążyło minąć już tyle, że odpowiedź na pytanie znamy lepiej niż dobrze.

Podróż w „Zabij to i wyjedź z tego miasta” naznaczona jest okrucieństwem. W świecie, w którym pełno jest od przemocy (zarówno psychicznej, jak i fizycznej), przypatrujemy się samotności i smutkowi konsekwentnie wspieranym przez opartą na wynaturzeniach animację. Wilczyński polega na typowych dla siebie zapętleniach, metamorfozach, powtarzalnych symbolach zwierzęcych i powtórzeniach, by po raz kolejny w swej twórczości zestawić ze sobą brzydotę z pięknem, śmierć z życiem, przeszłość z teraźniejszością. Jego najnowszy projekt to wzniosła próba rozliczenia się z własnymi – prawdopodobnie niezagojonymi – bolączkami: z nieporadnością w nawiązaniu dialogu z matką; z brakiem zgody na śmierć przyjaciela (Nalepa); z akceptacją nieuchronnie przemijającego czasu. Siła jego obrazu polega jednak na tym, że prywatna refleksja nabiera rozmiarów uniwersalnych. Piękna na swój własny sposób animacja umożliwia przejrzenie się w zamętach filmowej rzeczywistości i uchwycenie samego siebie. Własne problemy stają się doznaniem kolektywnym. Z kolei to, co gnębi nieznajomego, zaczyna doskwierać też i nam.

Niespieszny, depresyjny ton opowieści, która odbiega od gatunkowych standardów, z pewnością podzieli widownię filmu Wilczyńskiego na dwa obozy. Jedni docenią w nim arthouse’owy sznyt, drudzy znienawidzą za kabotyństwo. Część osób odnajdzie tu identyfikację, podczas gdy pozostali wynudzą się na śmierć. Powiedzieć, że jest to obraz nie dla każdego, to jak nie powiedzieć nic. Zaznajomionym z dorobkiem artysty zalecałbym w dużych dawkach. Twory Wilczyńskiego mają w końcu to do siebie, że zyskują przy wielokrotnych seansach. Ze wsparciem przyjść może osobliwie kojący głos wokalisty Breakoutu, prywatnie bliskiego przyjaciela autora, który doskonale służy jako przewodnik po tym fascynującym świecie.

Ocena: 5/6

zdj. Gutek Film