Bohemian Rhapsody - recenzja filmu

Od zeszłego piątku przez kina w Polsce i na całym świecie przetacza się długo oczekiwana biografia zespołu Queen. Czy triumfujące w międzynarodowym box office „Bohemian Rhapsody” w reżyserii Bryana Singera udźwignęło ciężar dziedzictwa legendarnego zespołu? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Senne intro, ballada, gitarowe interludium, partia operowa, hardrockowy ostatni rozdział, który płynnie przechodzi do fantazyjnego epilogu. Każda z części utrzymana w innym stylu, tonie i tempie. Genialny singiel z albumu „A Night At The Opera” odcisnął na pejzażu muzycznym nieprzemijające piętno, a dla Freddiego Mercury'ego i Queen stał się przepustką do panteonu rockowych legend. W zderzeniu z muzyczynym osiągnięciem biopic Bryana Singera pod ambitnym tytułem „Bohemian Rhapsody” wypada co najmniej przeciętnie, by nie powiedzieć – po prostu kiepsko.  

Rozczarowanie językiem, którym operuje narracja Bryana Singera, najlepiej zarysuje przytoczenie dwóch scen z filmu. Oto w pierwszej z nich charyzmatyczny frontman Queen prowadzi ożywioną dyskusję z postacią Stereotypowego Złego Producenta. Mercury (w tej roli Rami Malek) o swojej muzyce mówi tak: „chcemy przełamać formułę”. Stereotypowy Zły Producent występujący w roli bodaj najbardziej oczywistego narzędzia w filmie odpowiada następująco: „nie, kocham formuły, trzymajmy się formuły”. Bolesnych łopatologii jest w „Bohemian Rhapsody” znacznie więcej. Co więcej, nie ograniczają się one jedynie do zarysowania wyjątkowości zespołu. Biegnący równolegle wątek osobistej podróży Mercury'ego nie raz dotyka kwestii seksualności artysty, trącąc tanią obyczajowością rodem z kiepskich filmów telewizyjnych. Przykładowo, w jednej ze scen skonfliktowany wokalista, obserwując obcego, atrakcyjnego mężczyznę, powoli godzi się ze swoją orientacją seksualną. Mężczyzna wkrótce znika w drzwiach prowadzących do męskiej toalety, a kamera, zamiast wrócić do Mercury'ego na nieprzyzwoicie długą chwilę, zatrzymuje się na nasmarowanym na nich nienaturalnie ogromnym napisie „MEN”, zupełnie jakby sytuacja wymagała dodatkowego wytłumaczenia.

Bohemian-Rhapsody-Movie-Review-Marshall-min.jpg

Pierwszym zasadniczym problemem filmu jest więc właśnie scenariusz – naiwny, infantylny i płytki jak kałuża. Określone sceny bardzo szybko stają się jedynie pretekstem do rzucenia kolejną nazwą słynnego hitu czy zagrania paru znanych nutek, zupełnie jakby historia filmowa powstała nie w oparciu o autoryzowaną biografię Queen, a podrzędną listę ciekawostek. Sukcesywnie, film żeruje na genialnych kompozycjach, nie oferując w zamian absolutnie nic. Gdyby „Bohemian Rhapsody” ująć wszystkie bezczelne mrugnięcia oka, przerysowane zwroty fabularne i – przede wszystkim – zabrać kilka wypełniających luki scenariuszowe fantastycznych piosenek Queen – nie zostałoby w zasadzie nic wartego uwagi. Wzruszenie i ekscytacja – doświadczenie jednego i drugiego podczas seansu nie jest w najmniejszym stopniu zasługą filmu, a wyłącznie muzyki i oczekiwań wysnutych na podstawie znajomości podstawowych faktów o zespole i postaci frontmana. Z tych ostatnich „Bohemian Rhapsody” korzysta zresztą dość wybiórczo, nie bojąc się modyfikowania historii na rzecz wątpliwych korzyści scenariusza. Przykładowo, AIDS zdiagnozowano u Freddiego na długo po wydarzeniach opowiedzianych w filmie, a on sam nigdy nie odszedł z zespołu, by nagrać dwa solowe albumy. 

Po drugie – nie działa ogólny rytm filmu. Zwłaszcza w pierwszej połowie, „Bohemian Rhapsody” gna szybciej niż perkusja w Stone Cold Crazy. W jednej chwili Mercury to zawstydzony dodatkowymi siekaczami Farrokh Bulsara, w kolejnej – bez żadnej odczuwalnej, naekranowej progresji pospieszony montaż trasy koncertowej przenosi narrację w czasy, w których pozycja Queen była już ugruntowana, a Freddie Mercury stał się porywającą tłumy ikoną. „Bohemian Rhapsody” trwa ponad dwie godziny, a mimo to nie jest w stanie opowiedzieć równej i nieuproszczonej opowieści.

Niewykorzystany potencjał „Bohemian Rhapsody” rysuje się najwyraźniej podczas odwzorowanych z niesamowitym rozmachem scen występów na żywo. Wieńczący film koncert na stadionie Wembley w 1986 roku wygląda i brzmi perfekcyjnie, zwłaszcza na sali typu IMAX. Nie sposób odmówić twórcom niezwykłej staranności w odwzorowaniu kostiumów, choreografii i scenicznego ducha Queen. Wizualna strona filmu również stoi na bardzo wysokim poziomie. Co więcej, zdjęcia i nasycenie kolorystyczne znacznie skuteczniej niż scenariusz obrazują kolejne twarze zespołu – od nostalgicznego romantyzmu pierwszych minut po współcześniejszy, ostrzejszy wizerunek zaprezentowany na koncercie z okazji Live Aid. Wcielający się w Mercury'ego Rami Malek robi co tylko może z materiałem, w który go zaopatrzono – pełna poświęcenia i pasji rola z pewnością zapadałaby bardziej w pamięć, gdyby wspierała ją reszta elementów obrazu. Podobnie można by było zresztą powiedzieć o reszcie obsady.

27501515-3a16-40ff-95ac-20e70ed9971c-AP_Film_Review_-_Bohemian_Rhapsody_1-min.JPG

Będąc boleśnie zwyczajnym rockowym crowd pleaserem, „Bohemian Rhapsody” ani nie dorasta do swojego tytułu, ani nie celebruje nieśmiertelnego dziedzictwa Queen i złożonej opowieści o Freddiem Mercurym. Film Singera to przede wszystkim wizualnie olśniewający i dobrze zagrany, luźny montaż przerysowanych scen, operujący tanimi metodami podekscytowania widowni i genialną muzyką, na którą w najmniejszym stopniu nie zasługuje. 

Ocena: 3/6

źródło: 20th Century Fox