Ennio Morricone: 90th Celebration Concert - relacja z koncertu w Krakowie

19 stycznia na Arenie Tauron w Krakowie po raz trzeci i ostatni zawitał słynny włoski kompozytor, Ennio Morricone. W związku z otrzymanym przez redakcję zaproszeniem na koncert, zapraszamy do lektury naszych wrażeń z ponad dwugodzinnej, jubileuszowej wyprawy po muzycznych krajobrazach autora ponad pięciuset ścieżek dźwiękowych.

Kiedy w październiku 2017 roku Maestro Ennio Morricone, twórca niezapomnianych opraw muzycznych najsłynniejszych obrazów w historii kina, schodził ze sceny łódzkiej Atlas Areny, nie można było pozbyć się wrażenia, że niesamowity koncert w ramach trasy „60 Years of Music” był ostatnią okazją, by zobaczyć legendarnego kompozytora, nim ten uda się na zasłużoną emeryturę. A jednak, jak miało się okazać, trasą podsumowującą dekady muzycznych uniesień Morricone przetarł szlaki pod kolejną podróż po swych artystycznych dokonaniach. Wyczekiwany od miesięcy wieczór, sygnowany jako „90th Celebration Concert”, stanowi pierwszy z sześciu styczniowych występów artysty, a jednocześnie – jeden z kilkunastu ostatnich, których ten podejmie się, nim na dobre pożegna publiczność w toskańskim mieście Lukka, w czerwcu tego roku. Zgodnie z oczekiwaniami, koncert zgromadził wielotysięczną widownię, gotową po raz ostatni, a w przypadku autora niniejszej relacji – również po raz pierwszy, usłyszeć na żywo genialne kompozycje do takich filmów, jak „Dobry, zły i brzydki”, „Misja” czy „Nienawistna Ósemka” pod batutą słynnego artysty. Warto dodać, że w wywiadzie przed koncertem, Ennio – z typową sobie skromnością – wyraził nadzieję, że zarówno on, jak i orkiestra po prostu dobrze się spiszą oraz zapewnił, że jedyne, na czym mu zależy, to by jego twórczość cieszyła ludzi.

Przebieg koncertu

Na koncert przybywamy godzinę przed planowanym rozpoczęciem. Czerwony dywan, wyścielony przed jednym z wejść na halę widowiskową, wyprowadza nas z drażniącego nozdrza powietrza Krakowa do pozbawionego muzyki wnętrza Areny Tauron. Następnie, pokonując osobliwie ponure i surowe foyer, wypełnione jedynie przytłumionym gwarem, dostajemy się do wyznaczonego biletami sektora. Stąd przez kolejny kwardans obserwujemy, jak tłumy widzów wlewają się każdym możliwym wejściem. Mimo że tu i tam przezierają puste miejsca, Arena – przy pełnym obłożeniu zdolna pomieścić ponad dwadzieścia tysięcy ludzi – zdaje się powoli pękać w szwach. Krótko po godzinie dwudziestej na scenie zaczynają ustawiać się witani brawami muzycy Czeskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej, towarzyszący kompozytorowi w wielu koncertach tej i uprzedniej trasy. Wkrótce światła gasną, zatapiając salę w niemal jednolitej ciemności, przełamanej jedynie przez złotawy poblask rzucany na scenę i jej tło – podkreślone barwą szafiru. W takiej atmosferze do swojego stanowiska powoli zmierza Ennio Morricone, odziany w charakterystyczną dla siebie czerń. Po umilknięciu potężnej salwy braw (zwieńczonej pierwszymi tego wieczoru owacjami na stojąco) następuje poruszająca minuta ciszy ku pamięci tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Następnie, Maestro usadziwszy się w krześle dyrygenckim, otwiera muzyczną epopeję czteroczęściową sekcją unifikującą kompozycje pochodzące z dwóch oprawionych przez siebie obrazów gatunku „historical epic”. Jako pierwszy na Arenie wybrzmiewa jeden z kilku tematów napisanych do kultowych „Nietykalnych” Briana De Palmy. Melodyjny jazzowy wstęp, akompaniowany niskimi tonami fortepianiu, pełen suspensu i grozy, wygasa po nieco ponad dwóch minutach, płynnie przechodząc w romantyzm i melancholię ścieżki z zapomnianego „Czerwonego namiotu”. Stanowiąc jakkolwiek nieoczywisty wybór, utwory „The Dreams Go On”, „They're Alive” i „Others Who Will Follow Us” olśniewają i oferują wieczorowi celebrującemu życiorys artysty nieco szersze tematyczne spektrum. Jak ma się okazać, zaskoczeń w repertuarze jest znacznie więcej – choćby w następującej wkrótce suicie z „1900”, filmu w reżyserii zmarłego w ubiegłym roku Bernardo Bertolucciego, oraz fragmencie ze ścieżki dźwiękowej kontrowersyjnego „Zwiąż mnie!” Pedro Almodovara. Podczas całego koncertu Morricone przemawia jedynie poprzez muzykę i ukłony. Przy każdych brawach więczących sekcje tematyczne, Maestro podnosi się z krzesła, odwraca w stronę publiczności i nisko pochyla. Jest coś niezwykle czarującego w tym człowieku. Sama jego obecność emanuje jakąś dawno przeminioną epoką kina i sztuki. Co więcej, nosząc przecież doświadczenia ponad dziewięćdziesięciu lat życia, ewidentnym jest, że Morricone nie utracił energii i żywiołowości. Dyrygując orkiestrą wykonującą „Ostinato Ricercare per un'Immagine”, przez każdy ruch kompozytora przemawia pasja i miłość do muzyki. Punkt programu pierwszej części koncertu – czteroczęściowe „The Modernity of the Myth in Sergio Leone's Cinema” – otwiera temat „The Man with the Harmonica” z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”. Samotna i hipnotyzująco wyjąca harmonijka natychmiast przenosi do rzeczywistości ustalonej w klasycznych spaghetti westernach lat sześćdziesiątych, a gdy po chwili dołącza do niej brzmienie gitary Fender Stratocaster, trafiamy na szlak najcharakterystyczniejszych spośród dzieł mistrza. „Trylogię dolarową” reprezentuje tu kilka najsłynniejszych motywów z „Dobrego, złego i brzydkiego”, z epickim „Ecstasy of Gold” w roli wielkiego finału. To właśnie przed ogłoszeniem piętnastominutowej przerwy, sopranistka Susanna Rigacci, współpracująca z Morricone od blisko dwudziestu lat, zaprezentowuje w swej solowej partii utworu absolutnie niezwykły zakres zdolności wokalnych. Niestety, zwłaszcza w tytułowym utworze ścieżki filmu Leone, akustyka sali nie pozwala na pełne docenienie brzmienia chóru, który ginie nieco pod warstwą instrumentalną. Po przeprowadzeniu przez dziedzictwo klasyki westernu, pierwsza część koncertu dobiega końca, pozostawiając widzów z mocnym przekonaniem, że na Arenie Tauron właśnie stało się coś niepowtarzalnego.

50628639_2549210618427536_7610503996347777024_n.jpg

Gdy po ponad kwadransie światła sali ponownie gasną, a reflektory kierują uwagę zgromadzonych na scenę, Ennio Morricone jest już gotowy do wznowienia podróży. Na dobry początek słyszymy temat z nagrodzonej Oscarem ścieżki „Nienawistnej ósemki”. „Ma brzmieć jak dyliżans, toczący się do przodu przez śnieżne zaspy. Ale ma też sugerować przemoc, która wkrótce nadejdzie” – tak Morricone opisał „L'ultima Diligenza per Red Rock” Quentinowi Tarantino. Gdybym miał wybrać moje ulubione momenty wieczoru, wykonanie utworu z „Ósemki” (w brzmieniu jawiącego się jako synteza dźwięków spaghetti westernów i tematu, który kompozytor stworzył na potrzeby „The Thing” Johna Carpentera) bez najmniejszych wątpliwości znalazłoby się na szczycie. Wkrótce na scenie pojawia się solistka Dulce Pontes, która odznacza się swoją ekspresywną obecnością w kompozycjach zebranych pod hasłem „Social Cinema”, zwłaszcza w majestatycznym i nieco przyspieszonym względem wersji studyjnej „Aboliçao” z włosko-francuskiej produkcji „Burn!” z Marlonem Brando w roli głównej. Na kilkanaście minut Pontes porywa widownię w wyjątkowy muzyczny taniec i – w istocie – do zupełnie innego świata, prezentując przy tym swoim głosem szeroką gamę poruszeń. Dopiero jednak przy okazji „Gabriel's Oboe” publiczności wyrywają się mimowolne, zakłócające występ owacje, a salę rozświetlają pojedyncze, rozdygotane światełka telefonów i nieopatrznie odpalane lampy błyskowe. Z podobną reakcją spotyka się kilka minut później anielski chór „On Earth as it is in Heaven”. Obie kompozycje, pochodzące z „Misji” Rolanda Joffe, zauważalnie wzruszają salą i podsumowują ton programu koncertu jako w większym stopniu kontemplacyjny i refleksyjny, wzbogacony tu i ówdzie najpopularniejszymi dziełami Ennia Morricone. Nim Maestro na dobre zniknie ze sceny, potężny aplauz i owacje na stojąco skłaniają go do wykonania trzech bisów. W pierwszej kolejności Morricone wyraża swoją wdzięczność względem publiczności dyrygując orkiestrze podczas wykonywania dwóch pięknych tematów z „Cinema Paradiso” – niesamowitej historii o dzieciństwie i dorastaniu w reżyserii Giuseppe Tornatore. Co poniektórzy widzowie nie skrywają wzruszenia, wielu szklą się oczy, kilkoro otwarcie płacze. Piękny i osobliwie podniosły moment zdaje się nie mieć końca. W pozostałych dwóch bisach kompozytor zaprasza na scenę dwie solistki, które raz jeszcze towarzyszą orkiestrze w wykonaniu kolejno „Ecstasy of Gold” i „Aboliçao”. Gdy ostatnie harmonie milkną, Ennio Morricone kłania się wiwatującej publiczności i schodzi ze sceny żegnany nieustępującą falą oklasków. Koncert dobiega końca.

***

W swojej autobiografii kompozytor „Gabriel's Oboe” określa muzykę jako „język – choć nie język uniwersalny, bo w każdym wywołujący innego rodzaju doznanie”. Maestro wskazuje, jak – jego zdaniem – ów komunikatywność muzyki zamiera w muzyce współczesnej. Wobec kryteriów wskazanych przez kompozytora, koncert w Krakowie – jakkolwiek nieidealny w odniesieniu do akustyki – był jedną z najżywszych i najwrażliwszych dyskusji, w jakich dane nam było uczestniczyć. Trudno też nie pokusić się o stwierdzenie, że legendarna twórczość Włocha opowiada znacznie więcej niż obrazy, którym towarzyszy na ekranie. Mamy tu bowiem do czynienia z harmoniami, które nie tylko w iście schopenhauerowski sposób pozwalają wejrzeć wewnątrz siebie, ale i udowadniają, że (sprzeciwiając się w tym miejscu tezie kompozytora) twór zwany „językiem uniwersalnym” w istocie istnieje i przemawia muzyką Ennia Morricone.

Więcej zdjęć z koncertu w Krakowie znajdziecie na fanpage'u JVS Group oraz na stronie Tauron Arena Kraków.

Relacja powstała we współpracy z Angeliką Michniewicz.

Serdecznie dziękujemy JVS Group za umożliwienie naszej redakcji udziału w koncercie i wszelką dodatkową pomoc.

źródło: zdj. Tauronarenakrakow.pl