Brian Azzarello „Hellblazer” tom 1 – recenzja komiksu

Od kilku miesięcy półki polskich księgarń zdobi nowe wydanie „Hellblazera” – kultowej serii o Johnie Constantinie. Długo pomijany cykl podzielił los „Kaznodziei” i „Sagi o Potworze z Bagien”, stając się kolejnym z odkopanych skarbów Vertigo, który otrzymał ekskluzywną reedycję w twardej oprawie. W odróżnieniu jednak od dwóch uprzednich tytułów, nowy „Hellblazer” pomija wczesne przygody maga i rozpoczyna się na długo po rozpoczęciu serii. W skład pierwszego tomu wchodzą bowiem zeszyty wcześniej w Polsce nieobecne i wyznaczające półmetek trzystuzeszytowego cyklu. Czy powtórne wprowadzenie „Hellblazera” na rodzimy rynek w tej, a nie innej formie było trafną decyzją, zwłaszcza w kontekście przedstawienia postaci Constantine'a nowym czytelnikom? Na to pytanie odpowiadamy w naszej recenzji wydawnictwa. Zapraszamy do lektury.

- Czemu zawsze ląduję w najgorszych ze złych miejsc? / - Nie rozumiesz, John? To przez ciebie stają się złesłyszy w głowie John Constantine, dzięki trikowi z perspektywą wstępujący prosto w rozciągniętą na pierwszym planie kadru pajęczynę. Co złośliwsi spośród fanów komiksów mogliby podobnym stwierdzeniem obdarzyć nierówną twórczość Briana Azzarello. I choć byłaby to z pewnością przesada, warto zwrócić uwagę, że ilekroć wyróżniony nagrodą Eisnera autor podejmuje postacie niewywodzące się z jego własnego dorobku, efekt mija się z pokładanymi w nim nadziejami. Spośród niedawnych przedsięwzięć, warto dla przykładu przywołać jego gangsterską reinterpretację postaci Jokera, nieszczęśliwie spłycony portret Rorschacha i Komedianta w prequelowej serii „Before Watchmen” czy rozczarowujący scenariusz do długo wyczekiwanej animacji „Batman: Zabójczy żart”. W „Hellblazerze” Azzarello łączy elementy immanentne dla jego słynnych „100 naboi” z językiem rodem z komiksów o „Kaznodziei”. Ile w tym pozostaje indywidualnego głosu narracji o Johnie Constantinie? Powiedzmy następująco – kilkunastozeszytowy run jest popularnie postrzegany jako jeden z najsłabszych w całej serii. Co ważniejsze, Azzarello zarzuca się całkowite niezrozumienie postaci głównego bohatera. Mając za sobą lekturę najnowszego zbioru, trudno takim głosom (zwłaszcza tym ostatnim) nie przyznać racji.

Constantine w koncepcji autora „100 naboi” to brytyjski odpowiednik Jessego Custera, przemierzającego Amerykę uchwyconą w ostatnich spazmach konającej moralności. Brakuje tu jednak głosu Boga, brakuje wyrazistego motywu, brakuje celu na końcu drogi. Sylwetka samego antybohatera nie niesie ze sobą sprzeczności obecnych w tekstach innych scenarzystów, a za cynizmem i nieco nachalną złośliwością trudno doszukać się czegoś ciekawszego czy bardziej urzekającego. Kolejne zeszyty szybko okazują się pretekstem do ujawniania kolejnego, testującego estetyczne granice odbiorcy zwrotu akcji. W pierwszym tomie otrzymujemy trzy kilkuczęściowe rozdziały, z których każdy umieszcza Constantine'a na innej płaszczyźnie amerykańskiego koszmaru. W „Ciężkim wyroku” egzorcysta trafia do więzienia i chociaż trudno odmówić komiksowi darowania niemałej frajdy z obserwowania, jak John w pojedynkę rozprawia się ze wszystkimi gangami królującymi na spacerniaku, prison drama wytraca na potencjale stosunkowo szybko, pod koniec transformując więzienny naturalizm w odrażającą karykaturę. Rysunki Richarda Corbena, eksponujące i hiperbolizujące groteskę „Ciężkiego wyroku”, eliminują przy okazji każdy aspekt realizmu ewokowanego w treści. Spójne z zawartością dymków dialogowych i ramek narracyjnych oraz brudną, więzienną estetyką wydają się, niestety, tylko znakomite okładki Tima Bradstreeta.

hellbrazer-t1-plans1.png

Drugi rozdział przenosi akcję do małego miasteczka w Virginii. Tam Constantine bada tajemnicę lokalnego morderstwa (na trzech stronach), zderza się ze złem ludzkiego stworzenia i staje mimowolną gwiazdą nagrania pornograficznego, na którym otrzymuje fellatio od psa. Tak. Warto przy tej okazji wspomnieć właśnie o stojącej za chęcią zunifikowania motywu człowieka jako najgorszego z potworów całkowitej nieobecności organicznych elementów świata „Hellblazera”. U Azzarello nie odnajdziemy demonów, archaniołów i antycznych bóstw (nieobecni są również wszyscy znani „współpracownicy” Constantine'a w rodzaju Papy Midnite'a czy Chas Chandler). Można by powiedzieć, że pozbywając się mistycyzmu, autor zdecydował się poeksperymentować z wizerunkiem i dorobkiem postaci, przedstawiając ją w mniej metafizycznych okolicznościach. Można by i z pewnością znajdą się tacy, którzy pierwszego tomu bronić będą w ten właśnie sposób. Niestety, samo przeniesienie antybohatera z dala od sprawdzonego środowiska nie oznacza automatycznego sukcesu nowej, rytmicznej, ale przeładowanej terapią szokową narracji, czego dwa pierwsze rozdziały są zbyt idealnym świadectwem. Nie wspominając o tym, jak mylącym i zniechęcającym doświadczeniem może być taka lektura dla nowego czytelnika (o tym wspomnimy jeszcze na końcu).

By nie zamykać się wyłącznie na wadach pierwszego tomu „Hellblazera”, warto opowiedzieć o trzecim i ostatnim rozdziale. W zaskakująco świetnym „Piekło zamarznie” czytelnik spotyka Constantine'a w gęstej śnieżycy, gdzieś w środkowej Ameryce. Celem przeczekania zamieci, Magik odnajduje schronienie w małym przydrożnym zajeździe, nie mając pojęcia, że z przeciwnej strony zbliża się do niego grupa uchodzących przed policją gangsterów. Sytuacja komplikuje się dodatkowo, gdy na parkingu odkryte zostają przekłute gigantycznym soplem zwłoki nieznajomego mężczyzny. Gdy wszystkie oczy automatycznie odwracają się w stronę Constantine'a, paranoiczna narracja owija się wokół angażującego wzorca whodunit i z tarantinowskim czarnym humorem wiedzie przez zaskakujące zwroty akcji, aż do krwawego zwieńczenia. Przy okazji, wprowadzając postać Lodziarza – mistycznego zabójcy, który od ponad wieku terroryzuje okolice – „Piekło zamarznie” oferuje ciekawą dekonstrukcję lokalnej legendy czy nieco szerzej – określa funkcję mitów we współczesnej świadomości. Również od strony wizualnej ostatni rozdział przewyższa chociażby pracę Corbena z „Ciężkiego wyroku”. Kreska Marcela Frusina, mimo że zdaje się kopiować styl innego współpracownika Azzarello, znanego ze „100 naboi” Eduardo Rissi, doskonale współtworzy charakter „Piekło zamarznie”. Podobnie nagradzająco wytrwałość czytelnika wypadają ostatnie strony tomu – otrzymujemy tu bowiem „Pierwszy raz”, one-shot, w którym młody John Constantine zapala swojego pierwszego papierosa. Skoro wspominamy o plusach wydawnictwa nie możemy zapomnieć też o pochwaleniu Egmontu za oddanie kolejnego przepięknie prezentującego się na półce tomu z serii komiksów Vertigo. Dzięki natomiast znakomitemu tłumaczeniu Pauliny Braiter (znanej chociażby z tłumaczenia serii „Sandman” Neila Gaimana) rodzima recepcja tomu nie zostaje uszczuplona względem języka oryginału.

hellbrazer-t1-plans2.png

Podsumowanie

W ramach podsumowania, nawiążmy do pytania postawionego na samym początku wpisu. Czy wydawcy podjęli trafny wybór stawiając na otwarcie nowego wydania „Hellblazera” runem Briana Azzarello? Niestety nie. W istocie trudno jest zrozumieć motywację Egmontu stojącą za taką, a nie inną decyzją. Jak wspomnieliśmy wcześniej – Azzarello, trzeciorzędny w ogólnym spektrum autor „Hellblazera”, postawił na brudny, wyzuty w znacznym stopniu z metafizyki naturalizm narracji, nieudolnie usiłując szokować na tym samym poziomie, co Garth Ennis – król krzywych zwierciadeł – w „Kaznodziei”. Sam Ennis pisał „Hellblazera” lata przed Azzarello i udało mu się nadać serii mroczną i obrazoburczą, lecz zupełnie odrębną i stroniącą od autoplagiatu atmosferę. Jego interpretacja przygód okultysty pojawiła się w polskim przekładzie nieco ponad dziesięć lat temu i za parę miesięcy wejdzie w skład trzeciego tomu wznowienia. Co ciekawe i tym bardziej zastanawiające, by opowiedzieć o tym Johnie Constantinie, wydawca będzie zmuszony zaprzeczyć chronologii numeracji na grzbietach tomu i cofnąć się w przeszłość względem runu Azzarello (#146 - 174) – Ennis jest odpowiedzialny przede wszystkim za zeszyty z pierwszej setki „Hellblazerów”. Lektura pierwszego tomu nowego wydania może więc pozostawić czytelnika zagubionego i z mieszanymi uczuciami względem kontynuowania dalszej lektury serii. Osoby, które natomiast oczekiwały godnego wydania esencjonalnego „Hellblazera” w Polsce – a więc w pierwszej kolejności słynnych runów Jamiego Delano, Gartha Ennisa i Warrena Ellisa – wciąż się go jeszcze, niestety, nie doczekały. 

Oceny końcowe:

3
Scenariusz
4
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
2
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność - stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

kpSYnKxmqaWYlaqfWGao,hellblazer_01-072.jpg

Historia była pierwotnie publikowana w zeszytach Hellblazer Vol.1 #146-161 (marzec 2000 roku - czerwiec 2001 roku) i Vertigo Secret Files: Hellblazer (sierpień 2000 roku).

Zachęconych recenzją odsyłamy do wpisu Hellblazer tom 1 - prezentacja komiksu, w którym znajdziecie obszerną galerię zdjęć oraz prezentację wideo.

Specyfikacja

Scenariusz

Brian Azarello

Rysunki

Richard Corben, Marcelo Frusin, Steve Dillon, Dave V. Taylor

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

408

Tłumaczenie

Paulina Braiter

Data premiery

27 marca 2019

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

źrodło: zdj. Egmont / DC Comics / Vertigo