„Jojo Rabbit” – recenzja filmu. Panie Waititi, brawo!

24 stycznia na ekranach polskich kin zadebiutuje film „Jojo Rabbit”, w którym główne role zagrali Scarlett Johansson, Roman Griffin Davis i Sam Rockwell. Czy warto czekać na premierę nowego filmu od twórcy trzeciego „Thora”? Sprawdźcie naszą przedpremierową recenzję.

Istnieją takie wydarzenia i osoby, z których choćby najmniejszy żart naraża nas na zderzenie się ze zniesmaczonymi minami ludzi, w większości przypadków toczącymi wtedy wewnętrzną, moralną walkę o to, czy się śmiać. Do tego elitarnego grona tematów poruszających nasze sumienie, gdy tylko słyszymy o nich jakiś dowcip, obok Boga, ogólnie pojętej wiary, śmierci lub choroby, można postawić również wojnę i Hitlera, które opracować postanowił, luźno bazując na powieści „Caging Skies” autorstwa Christine Leunens, nowozelandzki reżyser Taika Waititi.

Głównym bohaterem filmu jest dziesięcioletni chłopiec (Roman Griffin Davies), który wspierany przez swojego wymyślonego przyjaciela, Adolfa Hitlera (Taika Waititi), staje się fanatykiem ideologii nazistowskiej. Świat dziecka staje na głowie, gdy odkrywa, że jego matka (Scarlett Johansson) ukrywa w ich domu młodą Żydówkę (Thomasin McKenzie). Ta wiadomość poddaje próbie jego przekonania oraz samą przyjaźń z wyimaginowanym Führerem.

Od razu trzeba powiedzieć, że film nie jest tym, czego można było się spodziewać po zwiastunach – co jest jego główną zaletą. Nie mamy tu do czynienia z komedią, nastawioną tylko na żarty z nazistów i ich przywódcy, a dojrzałą produkcją, która pod warstwą komediową skrywa straszne okrucieństwo wojny oraz pokazuje problem tego, jak łatwo zmanipulować młodego człowieka i jak bardzo świat, w jakim wychowują się dzieci, wpływa na ich światopogląd. Pokazaniem skutków nazizmu z innej strony, a właściwie ukazaniem ich na podstawie dziecięcych naiwnych umysłów, reżyser łamie pewnien schemat, w którym przez cały film wyznawca tej okrutnej ideologii musi być odrażający, a jego postać kreowana tak, żebyśmy za żadne skarby nie mogli jej polubić czy choćby tolerować. W „Jojo Rabbit” fanatykami są dzieci, do których od początku czujemy sympatię, nawet Hitlera (o zgrozo!) da się lubić. Taika Waititi robi ze swoim dziełem to, na co wielu twórców we współczesnych czasach po prostu, by się nie odważyło, w obawie przed krytyką wielu grup społecznych. I chwała mu za to.

jojo-rabbit-child-star-min.jpg

Autorska wizja – to chyba najlepsze określenie „Jojo Rabbit”. Zdarzają się chwile, gdzie w jednej scenie ocieramy łzy ze śmiechu, by w następnej ponownie się rozkleić, ale tym razem na widok pokazanej tragedii, której i tak nie rozpamiętujemy długo, bo znów płynnie wracamy na komediowe tory. Gdyby ten film robił ktoś inny, takie zabawy emocjonalne by po prostu nie wypaliły, ale w przypadku gdy za kamerą stoi utalentowany twórca, jakim niewątpliwie jest Waititi, wszystko działa tak, jak powinno. Nowozelandczyk obsadził siebie w roli Hitlera i, jak sam przyznawał w wywiadach, przygotowując się do tej roli nie korzystał z żadnego materiału źródłowego, ponieważ chciał pokazać Adolfa tak, jak widziałby go zafacynowany nim dziesięciolatek i trzeba przyznać, że było to dobre posunięcie. Postać dyktatora III Rzeszy jest totalnie przerysowana i taka powinna być, w końcu to wymyślony przyjaciel. Innym świetnym wyborem reżysera było obsadzenie w głównej roli Romana Griffina Daviesa. Młody aktor znakomicie oddaje emocje dziecka wychowywanego w trudnych czasach, które próbuje znaleźć swoje miejsce na ziemi. Jak każde inne pragnie przynależeć do grupy, być akceptowanym i mieć człowieka, na którym mógłby się wzorować. Z kimkolwiek Davies nie pojawia się na ekranie, tworzy fantastyczną chemię, oczywiście jest to również zasługa wtórujących mu aktorów, których casting śmiało może rywalizować o najlepszy w tym roku. Plejadą gwiazd na dalszym planie przypomina trochę „Na noże”, w którym również każdą postać chciałoby się oglądać na ekranie dłużej, niż było nam to dane.

Taika Waititi swoją wizją rzucił się na głęboką wodę, ponieważ jedno potknięcie czy przeszarżowanie fabularne spowodowałoby, że na twórcę wylałoby się wiadro pomyj. Na szczęście wszystko, co pokazuje nam reżyser, ma smak, a „Jojo Rabbit” to wyrafinowana satyra, która od początku do końca doskonale wie, co chce pokazać.

Ocena: 5+/6

źródło: zdj. 20th Century Fox