NOSTALGICZNA NIEDZIELA #17: Samotnicy

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś, w związku z czającymi się tuż za rogiem walentynkami pozostaniemy przy komediach romantycznych, tym razem sięgając po nieco bardziej przykurzonego przedstawiciela tego gatunku niż zeszłotygodniowy. Chodzi tu o film twórcy "Jerry'ego Maguire" i "Vanilla Sky"Camerona Crowe’a  „Samotnicy” (oryginalnie „Singles”, nie mylić z czeskimi „Samotnymi” z 2000 roku, których zresztą także polecam). Znajduje się on w wąskim gronie komedii romantycznych, do których regularnie i z przyjemnością powracam. 

Zacznijmy może od tego, czym wyróżnia się ten film i co czyni go wartym uwagi. Bez zbędnego owijania w bawełnę - chodzi przede wszystkim o muzykę.  Kluczowe znaczenie ma tutaj czas i miejsce jego powstania - początek lat 90., kiedy to na amerykańskiej scenie muzycznej królować zaczynał spopularyzowany przez sukces Nirvany nurt grunge, za którego kolebkę zwykło się uważać Seattle. To właśnie stamtąd wywodziły się najważniejsze zespoły grunge'owe takie jak Pearl Jam, Alice in Chains czy Soundgarden. „Samotnicy” nie są co prawda filmem muzycznym czy o muzykach (czego nie zmienia nawet to, że jeden z bohaterów muzykiem jest), ale tło akcji ocieka wręcz grunge’owym klimatem, na ścieżkę dźwiękową składają się utwory zarówno wyżej wymienionych, jak i tych mniej znanych zespołów tego nurtu (z ważniejszych zabrakło jedynie Nirvany), a muzyków w nich grających zobaczymy zarówno podczas występów w klubach, które odwiedzają bohaterowie, jak i w epizodycznych rolach. Muzycy Pearl Jam wcielają się w rolę kolegów z zespołu jednego z głównych bohaterów, a Chris Cornell z Soundgarden jest jego sąsiadem (Przy okazji - kojarzycie piosenkę Cornella "Seasons", która pojawiła się w "Człowieku ze Stali"? Powstała na potrzeby "Samotników".) . A skoro już mowa o wszelakich występach gościnnych – spostrzegawczy widz wypatrzy w filmie również inne, niezwiązane z grunge’em znane twarze, w tym i takie, które zazwyczaj nie pojawiają się po tej stronie kamery.

Chris Cornell (Soundgarden), Jeff Ament (Pearl Jam), Matt Dillon, Layne Staley (Alice In Chains), Cameron Crowe.

Cała ta wyżej przedstawiona otoczka stanowi o wyjątkowości „Samotników”, a jak się przedstawia strona fabularna? Mamy tu do czynienia z modelem zbliżonym do tego, co oferuje choćby „To właśnie miłość” – na ekranie przeplatają się historie kilku bohaterów (z których większość to znajomi/sąsiedzi zamieszkujący położoną na przedmieściach kamienicę), choć ich liczba nie jest tak duża, jak we wspomnianym świątecznym hicie, dzięki czemu otrzymują oni więcej czasu ekranowego, a ich historie są nieco bardziej rozbudowane. Mamy więc Steve’a (Campbell Scott), który po przebytych miłosnych zawirowaniach obiecuje sobie przez jakiś poświęcać się tylko i wyłącznie pracy, na przeszkodzie czemu staje poznana w klubie Linda (Kyra Sedgwick), dopiero co nieprzyjemnie doświadczona przez los. Dalej Janet (Bridget Fonda), związana z Cliffem (Matt Dillon noszący się w ciuchach basisty Pearl Jam Jeffa Amenta), liderem miejscowego zespołu Citizen Dick, nie do końca przekonana, czy ich związek ma przed sobą świetlaną przyszłość (lecz mimo to skłonna do powiększenia sobie biustu, by go ratować), a także Debbie, szukająca miłości za pośrednictwem video-serwisu randkowego. Perypetie wyżej wymienionych bohaterów przeplatają się ze sobą, a los funduje im zarówno szczęśliwe, jak i mniej lub bardziej nieprzyjemne zwroty akcji, aż wreszcie na końcu… No, spoilery sobie darujemy. Grunt, że towarzystwo w sporej większości naprawdę daje się lubić, szczególnie dwie pary, dla których scenariusz przewidział najwięcej czasu ekranowego. Od strony fabularnej film nie oferuje co prawda niczego szczególnie odkrywczego, a problemy bohaterów też nie należą do specjalnie oryginalnych, ale ma szereg innych plusów. Zaliczają się do nich: wspomniana wyżej muzyczna otoczka, udane kreacje aktorskie, humor na poziomie (czasami wręcz zaskakująco trafiony), wyczucie w ukazywaniu różnorakich sytuacji, do jakich dochodzi na płaszczyźnie kontaktów międzyludzkich na kolejnych etapach związku,  jak również szereg umiejętnie stosowanych zabiegów narracyjnych (m.in. operowanie retrospekcjami, czy tzw. "przełamywanie czwartej ściany" i zwracanie się aktorów bezpośrednio do widza, które niejako zbliża nas do bohaterów). Wszystko to powoduje, że całość dostarcza solidnej dawki rozrywki i sprawdza się doskonale także przy kolejnych seansach.

Jeśli wierzyć reżyserowi, być może patrzymy na pierwowzór serialowych "Przyjaciół".

Film co prawda nigdy nie doczekał się sequela (a szkoda, miło byłoby śledzić dalsze losy tych bohaterów), ale wkrótce po jego premierze pojawił się pomysł stworzenia na jego bazie serialu telewizyjnego. Twórca filmowych „Samotników” nie był tym jednak zainteresowany. Kilka miesięcy później zapowiedziano produkcję serialu o szóstce młodych przyjaciół zatytułowanego, a jakże „Singles”. Kiedy zaś do akcji wkroczyli prawnicy Camerona Crowe’a, producenci serialu ogłosili, że zaszło nieporozumienie, a serial będzie nosił tytuł… „Friends”. Wkrótce okazało się, że podobieństw do „Samotników” jest tam całkiem sporo i raczej trudno tu mówić o zupełnym przypadku. Crowe miał ponoć skomentować to tak:

Poleciłem prawnikowi zbadać sytuację, ale okazało się, że zmieniono wystarczająco dużo szczegółów, by nie była to łatwa do wygrania sprawa.

No i na tym się skończyło.

Słowem podsumowania - jeśli kogoś ominęła przygoda z grunge'em, a chciałby nadrobić zaległości, zarówno sam film, jak i płyta z muzyką z niego mogą posłużyć za doskonałe wprowadzenie w klimat Seattle pierwszej połowy lat 90. (tak jest, lepsze niż "Bezsenność w Seattle"). Każdy, kto ma ochotę  na dobrą komedię romantyczną, albo film  "friendsopodobny" także nie powinien się rozczarować.

Co się zaś tyczy dostępności filmu na nośnikach domowych – w Polsce został on wydany na VHS od Warnera, gdzie pozbawione polotu tłumaczenie Jacka Mikiny przeczytał Lucjan Szołajski. Następnie pojawiło się zaopatrzone w polskie napisy wydanie DVD (z innym – lepszym tłumaczeniem). Wydanie Blu-ray zawierające w pokaźny zestaw scen usuniętych ukazało się w 2015 roku, niestety polskiej wersji w nim nie uświadczymy. Na koniec warto jeszcze wspomnieć o wydanej w 2017 roku rozszerzonej, dwupłytowej edycji soundtracku. Została ona wzbogacona o sporą ilość materiału w stosunku do edycji podstawowej (zawierającej tylko trzynaście piosenek), w tym przede wszystkim kompozycje Chrisa Cornella i Paula Westerberga, aczkolwiek wciąż nie znajdziemy tam wszystkich utworów, które można było usłyszeć w filmie.

źródło: Warner Bros.