NOSTALGICZNA NIEDZIELA #24: Jezus z Nazaretu

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po film telewizyjny, choć rozmachem i poziomem realizacyjnym ani na krok nieustępujący produkcjom kinowym, przy tym bardzo na czasie, bowiem typowo „wielkanocny” – „Jezus z Nazaretu” w reżyserii Franco Zefirelliego z 1977 roku.

Nieraz już bywało w dziejach kina i telewizji tak, że pewne historie, wydarzenia czy postacie, czy to prawdziwe, czy to legendarne, przenoszono na ekrany wielokrotnie. Zdarzało się, że niektóre z nich otrzymywały ekranizację wyróżniającą się wśród pozostałych, na tyle kompletną i definitywną zarazem, że sam fakt jej istnienia zdawał się stawiać pod znakiem zapytania sens podejmowania kolejnych prób kręcenia filmów na dany temat. Jakkolwiek odpowiedź na pytanie, które filmy zaliczyć można do wspomnianej grupy, zawsze pozostanie w znacznej mierze uzależniona od subiektywnych odczuć, to jednak jest co najmniej kilka przykładów, które nie powinny budzić większych wątpliwości, jak choćby „Titanic” Jamesa Camerona, „Władca Pierścieni” Petera Jacksona, czy też, przechodząc na grunt telewizyjny, serialowy „Robin z Sherwood”. Również, gdy przyjdzie nam przyjrzeć się licznym ekranizacjom Nowego Testamentu, znajdzie się wśród nich jedna, która, przynajmniej w moim odczuciu, może zostać nazwana wersją definitywną. Z okazji świąt Wielkiej Nocy właśnie o niej chciałbym tu parę słów powiedzieć.

W roku 1973 Lew Grade, dyrektor brytyjskiej firmy produkcyjno-dystrybucyjnej ITC, po spotkaniu z papieżem Pawłem VI podjął decyzję o produkcji filmu telewizyjnego o życiu Jezusa we współpracy z włoską telewizją RAI. Reżyserię projektu powierzono Franco Zeffireliemu, który, będąc świeżo po ukończeniu filmu o św. Franciszku, początkowo odniósł się do tego pomysłu niechętnie. Ostatecznie jednak, uzyskawszy pełną swobodę przy realizacji oraz możliwość filmowania w szeregu zagranicznych lokacji, przystał na propozycję. W roli Chrystusa Zeffirelli widział początkowo aktorów takich jak Dustin Hoffman i Al Pacino, ostatecznie jednak zdecydowano się postawić na nieznaną twarz. Robert Powell, brytyjski aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Jezus w jego wykonaniu, pomimo istnienia wielu innych wersji, do dziś pozostaje praktycznie bezkonkurencyjny. Jego głos, ekranowa prezencja, a zwłaszcza elektryzujące spojrzenie (zaledwie kilka razy zakłócone mrugnięciem) składają się na wizerunek, który zostaje w pamięci na długo. Ta niezapomniana kreacja to również największy atut omawianej produkcji, choć zdecydowanie nie jedyny. Mimo że role główne powierzono aktorom mniej znanym (jak choćby Olivia Hussey w roli Marii), to w obsadzie filmu dopatrzeć się można również wielu znanych twarzy. Część z nich trafiła na drugi plan (m.in. Ian Holm, Laurence Olivier, Anne Bancroft, Michael York w roli Jana Chrzciciela czy znakomity Ian McShane jako Judasz), inni zaliczyli role epizodyczne (Claudia Cardinale, Anthony Quinn czy Ernest Borgnine).

Zdjęcia rozpoczęły się 29 września 1975 roku w Maroku w okolicach Meknes, gdzie znaleziono wioskę, którą reżyser uznał za idealną do roli filmowego Nazaretu. Następnie filmowano w Tunezji, gdzie skonstruowano na potrzeby filmu świątynię. Sceny we wnętrzach kręcono z kolei w Rzymie. Wszelkie wykorzystane plenery i dekoracje złożyły się na obraz starożytnej Palestyny, jakiego nie powstydziłaby się produkcja kinowa. Nie sposób wskazać tu jakichkolwiek rzucających się w oczy uchybień, całość strony wizualnej filmu prezentuje się bowiem imponująco. Sprawdza się także doskonale muzyka autorstwa Maurice Jarre'a, tego samego, który kilka lat później odpowiadał za muzyczną ilustrację „Shoguna” (nawiasem mówiąc, kolejny przykład ekranizacji doskonałej).

Kolejnym mocnym punktem „Jezusa z Nazaretu” jest scenariusz stanowiący w znacznej mierze kompilację wydarzeń opisywanych w czterech Ewangeliach. Spośród tych bardziej znanych epizodów zabrakło chyba tylko wesela w Kanie Galilejskiej, chodzenia po wodzie i kuszenia na pustyni (choć to ostatnie zostało nakręcone, a następnie usunięte z filmu). Nie ograniczono się jednak wyłącznie do kopiowania motywów biblijnych, starając się lepiej nakreślić również tło polityczne przedstawianych zdarzeń. W końcu przeszło sześć godzin czasu ekranowego daje w tym względzie spore możliwości i szkoda byłoby ich nie wykorzystać. Zobaczymy więc w filmie rozbudowany wątek zelotów przeciwstawiających się rzymskiemu panowaniu, którzy starają się wykorzystać Jezusa w swej misji. W związku z nimi pozostają postacie Barabasza i Judasza znacznie rozbudowane w stosunku do tego, co wiemy o nich z Biblii. Szczególnie ten drugi zostaje tu przedstawiony w interesujący, niejednoznaczny sposób, jak również zaopatrzony w zrozumiałą motywację. Mamy tu więc do czynienia z pewnymi podobieństwami do „Króla królów” z 1961 roku.

W większości przypadków wszelkie zastosowane skróty, czy też odstępstwa od materiału źródłowego, sprawdzają się bez zarzutu – weźmy dla przykładu sąd nad Jezusem: w filmie ograniczono nieco całą tę prawną „spychologię” wyłączając z równania Heroda Antypasa (Christopher Plummer) i skupiając się bardziej na roli Piłata (Rod Steiger). Trudno odmówić słuszności temu posunięciu, podobnie jak i wielu innym podobnego rodzaju decyzjom. Bodaj jedynym miejscem, w którym film zdaje się zanadto skrócony, są ostatnie sceny poruszające kwestię zmartwychwstania. Zastosowano tam dość minimalistyczne podejście, które zostawiać może pewien niedosyt. Szkoda, tym bardziej że nakręcono więcej materiału ze zmartwychwstałym Chrystusem. Dowodem na to są zachowane zdjęcia z produkcji przedstawiające Jezusa pokazującego ślady po gwoździach (zapewne swym uczniom), czego w ostatecznej wersji filmu nie uświadczymy.

Aż chciałoby się powiedzieć: There can be only one.

Nie bez wpływu na przewagę tej produkcji nad kinowymi ekranizacjami pozostaje sam czas jej trwania – obcując z jakże sugestywną wizją reżysera, przez cztery półtoragodzinne odcinki widz ma sporo czasu, by lepiej poznać tytułowego bohatera, a także i niektórych spośród jego uczniów. Gdy zaś w końcu przychodzi do dramatycznych wydarzeń wieńczących całość, to właśnie za sprawą nagromadzonego dotychczas bagażu emocji (jak również i starań odtwórcy głównej roli) odbierać je możemy w należyty sposób. Do dziś pamiętam swój pierwszy (i ostatni zarazem) seans „Pasji” Mela Gibsona, w której oglądamy mękę Chrystusa w formie ekstremalnej, gdzie litry krwi leją się z ekranu, a ukrzyżowany Jezus przypomina człowieka już tylko zarysem sylwetki. Tylko cóż z tego, skoro wszystko to blednie przy krótkiej, lecz jakże chwytającej za serce scenie, w której wcielający się w Jezusa Robert Powell wypowiada słowa „Eli Lama sabachtani”? Epatowanie przemocą i brutalnością nie zastąpi w tym wypadku solidnej podbudowy, jaka poprzedza ostatnie chwile Chrystusa w filmie Zefirelliego. Zaledwie kilka retrospekcji nie jest w stanie tego nadrobić i choć „Pasja” oferuje z pewnością dokładniejsze odwzorowanie samej biblijnej męki Chrystusa, a i zapewne również bardziej realistyczne, to mając do wyboru film Gibsona i „Jezusa z Nazaretu” nie mam wątpliwości, który z nich jest dziełem bardziej wartościowym, kompletnym i godnym uwagi. Co więcej, jest także „Jezus z Nazaretu” filmem, ku któremu nieodmiennie wracam myślami za każdym razem, gdy natrafiam na inne spośród licznych adaptacji Nowego Testamentu – za każdym razem z porównania wychodzi zwycięsko.

Na koniec wypadałoby powiedzieć kilka słów o wydaniach filmu, szczególnie polskich. Niestety sytuacja jest dość skomplikowana i problematyczna zarazem. Choć film zazwyczaj emitowano w polskiej telewizji w pełnej, przeszło 6-godzinnej formie (warto wspomnieć, że również z Tomaszem Knapikiem w roli lektora), to przez dłuższy czas mieliśmy do dyspozycji wydania DVD zawierające wyłącznie wersję skróconą do 264 minut (dostępną zarówno z napisami, jak i z lektorem – w wydaniu Hagi był to Tomasz Orlicz, w przypadku płyt dodanych do czasopisma „Film – nieznany lektor, od którego słuchania uszy usychają). Kilka lat temu nakładem E-lite Distribution w serii „Ludzie Boga” wydano w dwóch częściach wersję również zaopatrzoną w napisy i lektora (tym razem był nim Jacek Sobieszczański), którą opisano na okładce jako „pełną”. Niestety stwierdzenie to mija się z prawdą o mniej więcej 9 minut, których w tym wydaniu zabrakło. Co ciekawe, sceny te były obecne we wcześniejszym wydaniu skróconym, co nie powinno dziwić, zważywszy na to, że to dość istotna część filmu – moment, w którym Judasz zostaje namówiony do zdrady i nastepująca bezpośrednio po nim pierwsza połowa ostatniej wieczerzy, w której to Jezus rozmawia z Piotrem, stwierdzając przy tym, że ten się go trzykrotnie zaprze, a następnie z samym Judaszem. Dlaczego tak się stało? Nie jest to wina polskiego dystrybutora, gdyż wygląda na to, że taką właśnie wersję ITV przekazało dystrybutorom na całym świecie i tylko taka została odrestaurowana w HD. Spora część zagranicznych wydań Blu-ray (w tym wydanie USA, niemieckie i meksykańskie) cierpi na tę samą przypadłość i dokładnie tych samych scen również w nich brakuje. Gdyby więc ktoś, niezrażony brakiem polskiej wersji, zechciał dołączyć do kolekcji wydanie na niebieskim krążku, najlepiej zrobi sięgając po wydanie hiszpańskie, ale wyłącznie drugie (pierwsze ma ten sam, wyżej opisany problem), lub ewentualnie australijskie (z tym że w nim upchano całość na jednej płycie). Zawierają one brakujący materiał, choć w obu przypadkach zamieszczono go w postaci pochodzącej ze źródła w SD.

 

Zapraszamy także do dyskusji na temat wydań filmu na forum: Jezus z Nazaretu

Źródło: ITV Studios