NOSTALGICZNA NIEDZIELA #36: The Room

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu opowiemy o „The Room”. Nie, nie o świetnym dramacie sprzed kilku lat, z Brie Larson i Jacobem Tremblayem w rolach głównych. O tym drugim.

Okrzyknięty mianem najgorszego filmu wszech czasów, kultowy koszmarek w reżyserii Tommy'ego Wiseau z 2003 roku zyskał w ubiegłym roku nowe życie dzięki nominowanemu do Oscara „The Disaster Artist” Jamesa Franco. Teraz, w związku z premierą owej znakomitej, zakulisowej opowieści na krążku Blu-Ray przenieśmy się do świata, w którym nic nie trzyma się przysłowiowej kupy, kamera co rusz gubi zainteresowanie centrum kadru, a scenariusz zawiera więcej przewrotnej losowości, niż najwybitniejszy z filmów braci Coen. Oto „The Room”. Zapraszamy do lektury.

Umberto Eco powiedział kiedyś w wywiadzie, że praca nad brzydotą jest znacznie ciekawsza i pełna możliwości, niż praca nad pięknem. W owym prostym stwierdzeniu kryje się interesująca implikacja względem natury sztuki. Owszem, piękno może jawić się na mnóstwo sposobów i zawierać w wielu znakomicie zróżnicowanych inkarnacjach. A jednak nie sposób nie dojrzeć, że w idei obiektywnej doskonałości – jeżeli takowa w ogóle istnieje – kryje się podążanie za pewną sztywną formą, tudzież mniej lub bardziej modyfikowalnym estetycznym wzorcem. Brzydota natomiast jest bezgraniczna, chaotyczna i zupełnie wyzwolona od kształtu, a dzięki temu - całkowicie nieskończona. Przenosząc powyższe przemyślenia na grunt świata filmu i jego wzorców, Tommy'ego Wiseau można by uznać za nieświadomego geniusza i, na swój sposób, pioniera formy Bardzo Złego Kina. Reżyser, producent i scenarzysta w jednym, śmiało zapuszcza się we wspomnianą płonącą nieskończoność i tam, gdzie u źródła niektórzy twórcy nieszczęśliwie potykają się o małe wiadra – Wiseau odkrywa kanion fatalnego stylistycznego i estetycznego potencjału, wbija flagę i nadaje mu imię „The Room”.

the-room.jpg

Wzniosłe określenia i filozoficzne rozważania na bok, jak wynika z ubiegłorocznego, biograficznego „The Disaster Artist”, początkiem XXI wieku Wiseau marzył o zaistnieniu w bezlitosnej rzeczywistości Hollywood, karierze aktorskiej i w końcu, gdy ta nie wypaliła - stworzeniu chwytającej za serce, tragicznej opowieści. Zamiast tego wyszła mu zupełnie bezwiedna i fascynująca antyteza na każdy element składowy tworu zwanego „dobrym filmem”. „The Room” jest wszechstronnie beznadziejnym i przezabawnym obrazem z pograniczna dramatu obyczajowego, komedii, romansu i – o, Niebiosa - thrillera erotycznego. Protagonista – Johnny (sportretowany przez samego Wiseau) to obdarzony złotym sercem bankier, którego życie wywraca do góry nogami wiadomość, że jego narzeczona (choć scenariusz z tajemniczych powodów starannie unika owego określenia) zdradza go z najlepszym przyjacielem. Tak przynajmniej w założeniu przedstawia się fabuła „Pokoju”. W praktyce jednak, film wprowadza cały wachlarz mniejszych i większych, ale każdorazowo nigdzie nie zmierzających wątków - choroba przyszłej teściowej Johnny'ego, czy narkotykowe problemy młodego sąsiada, by wymienić najlepsze. A to dopiero początek, bowiem w ciągu niemal dwóch godzin „The Room” szturmuje każdy element sztuki filmowej z determinacją walca spalinowego. Narracja przedstawia przedziwne wydarzenia z wybitnym brakiem śladów koherentności i śladów związku przyczynowo-skutkowego, a następczą losowość napędzają puste, wypowiadane na przemian bez emocji i z groteskowym przerysowaniem dialogi (You're tearing me apart Lisa!). Aktorstwo zarówno Tommy'ego, jak i wszystkich innych zaangażowanych w produkcję artystów woła o pomstę do nieba, kojarząc się nieco ze zdolnościami „gwiazd” programów popołudniowej ramówki popularnych polskich stacji telewizyjnych. Od strony technicznej „The Room” otwiera szereg kolejnych kontrowersji. Dlaczego sceny rozgrywające się na dachu budynku, w którym mieszka tragiczny główny bohater nie zostały nakręcone na prawdziwym dachu, a na tle ewidentnego green screenu, skoro dialogi i tak dopasowano na późniejszym etapie produkcji metodą postsynchronizacji? Dlaczego zbyt długie i zbyt częste ujęcia pejzażu San Francisco opatrzono ścieżką dźwiękowa, która brzmi jak nieużyty materiał z wczesnych części serii "The Elder Scrolls"? Z każdym kolejnym seansem pytań tylko przybywa.

Zgodnie z powyższym, „The Room” stanowi bezdenną porażką wobec każdego znanego, artystycznego kryterium. A jednak, mimo tego, od swojej premiery ponad 15 lat temu, film osiągnął status dzieła kultowego, wyświetlanego co roku w kinach studyjnych na całym świecie i posiadającego gigantyczną rzeszę oddanych fanów. Przyczyn niepojętego fenomenu można dopatrywać w osobliwie uzależniającym wydźwięku filmu. W „The Room” z diamentową konsekwentnością nie gra absolutnie nic i owa spójność właśnie, jest na swój sposób unikalnie hipnotyzująca i angażująca. Nie wspominając oczywiście o aspekcie nieintencjonalnej komedii – Tommy Wiseau zupełnie przez przypadek stworzył tragicznie przezabawny film. Jeżeli spróbujemy spojrzeć na jego „The Room” pod tym właśnie kątem – nagle okaże się, że historia Johnny'ego, który pracuje w banku, ma niewierną narzeczoną i dziwnego sąsiada jest w swojej beznadziei po prostu rewelacyjna i w istocie - bezkonkurencyjna. Koszmarek Wiseau warto też poznać, chociażby ze względu na jego niekwestionowany wkład, może niekoniecznie w rozwój kina, ale w jego historię – drugiego takiego nie było, nie ma i najpewniej (a przynajmniej taką miejmy nadzieję) już nie będzie.

Johnny_and_Lisa_1_0_509600a_0.jpg

Zaskakująco, „The Room” doczekał się wydania Blu-Ray, niestety nie zawiera ono polskich napisów. Odnaleźć możecie je, chociażby w ofercie brytyjskiego Amazonu. Tymczasem wypatrujcie naszej recenzji wydania Blu-Ray filmu opowiadającego o fascynującym procesie powstawania „The Room” - wielokrotnie nagradzanego „The Disaster Artist”, która pojawi się na Filmożercach już niedługo.

źródło: zdj. Wiseau-Films / Chloe Productions TPW Films