NOSTALGICZNA NIEDZIELA #4: Maszyna śmierci

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu film, który nigdy nie miał okazji przykuć uwagi szerszej publiczności, ale jest dowodem na to, że i z zalewu wtórnych produkcji, żerujących na cudzym sukcesie, czasami można wyłowić prawdziwą perełkę. Hit wypożyczalni kaset video A.D. 1994, "Maszyna śmierci" w reżyserii Stephena Norringtona.

W czasach, gdy głównym źródłem zaopatrzenia w filmowe hity były osiedlowe wypożyczalnie i bazary, na których kwitł handel pirackimi nagraniami, roiło się od licznych b-klasowych podróbek tego, co dobrze się sprzedawało. Do ulubionej tematyki twórców niskobudżetowych filmów tego okresu zaliczał się spopularyzowany przez Ridleya Scotta (Blade Runner, Alien) i Jamesa Camerona (Terminator) motyw niebezpiecznego cyborga/androida. Wałkowano ten temat na okrągło w kolejnych tanich produkcjach przeznaczonych wprost na rynek VHS - na półkach wypożyczalni można było zobaczyć takie tytuły, jak "Digital Man", kolejne części "Project Shadowchaser" czy "Cyborg Cop" (który wbrew temu, co sugeruje tytuł, więcej ma wspólnego z Terminatorem niż Robocopem). W większości przypadków filmy te, oglądane dzisiaj, wyglądają jak niestrawna, często niezamierzenie śmieszna papka, przez którą przebrnąć zdoła tylko ktoś kierujący się sentymentem do tamtych czasów. Zdarzają się jednak chwalebne wyjątki od tej reguły i dziś chciałbym przypomnieć o jednym z nich. 

Film, o którym mowa, to debiutanckie dzieło Stephena Norringtona, wcześniej zajmującego się efektami specjalnymi przy filmach takich jak "Aliens", "Alien 3" czy "Split Second". Szerokiej publiczności stał się on znany jako reżyser "Blade - Wieczny łowca", później nakręcił jeszcze dwa filmy, miał także odpowiadać za remake "Kruka", którego premiery po dziś dzień się nie doczekaliśmy. Wracając do sedna - reżyserski debiut Norringtona, o jakże sugestywnym tytule "Maszyna śmierci", to swoisty hołd dla klasyki SF, szczególnie filmów takich jak "Obcy", "Terminator", "Robocop" czy "Łowca Androidów". Przy okazji sięga on po sprawdzony schemat, w którym to miejscem akcji jest drapacz chmur, będący zarazem siedzibą wielkiej korporacji. Brzmi znajomo? A jakże. Spójrzmy teraz na okładkę polskiego wydania VHS - co widzimy? "Najnowszy obcy, przerażający i okrutny, zawładnie tobą bez reszty".

No cóż... fakt faktem, maszyna widoczna na zdjęciu ma w sobie coś z ksenomorfa, a dodać trzeba, że to nie jedyne z mrugnięć okiem w kierunku widzia. Kolejnym są nazwiska bohaterów: Dante, Yutani, Weyland, Raimi czy... Scott Ridley. Od razu widać skąd pochodzą inspiracje, prawda? Norrington mówił o nich otwarcie, taka a nie inna tematyka była mu bliska, toteż, jak wspomina w wywiadzie, pisał jeden za drugim kolejne scenariusze thrillerów SF, aż w końcu któryś z nich udało się zrealizować.

Co się tyczy fabuły - nie jest to nic specjalnie odkrywczego. Otóż jest sobie korporacja CHAANK, która zajmuje się m.in. kontrowersyjnym projektem "super-żołnierza". W związku z incydentami, jakie mają miejsce z udziałem członków tego projektu, wzmaga się niezadowolenie publiczne. Nowa szefowa, Hayden Cale (w tej roli Ely Pouget), postanawia zażegnać problem. Okazuje się jednak, że nie jest to tak łatwe, jak mogłoby się wydawać, szczególnie, że jeden z pracowników korporacji, Jack Dante (Brad Dourif), ma w tej sprawie do powiedzenia więcej, niż się szefowa spodziewa. W dodatku opracował on "na boku" swój własny projekt, którego owocem jest kryjący się w tajemniczej Krypcie 10 metalowy zabójca naprowadzany na... strach.

Tyle w kwestii fabuły, siła filmu tkwi jednak gdzie indziej. Po pierwsze - wygląd filmu. Jak na 6,5 milionowy budżet (porównajmy - Uniwersalny Żołnierz, mający z tym filmem nieco wspólnego, kosztował 23 miliony), "Maszyna śmierci" wygląda naprawdę dobrze, szczególnie, gdy ją zestawić z innymi niskobudżetowcami z tego okresu. W dodatku nakręcono go w formacie panoramicznym, co dodatkowo dodaje mu uroku. Nic tu nie bije po oczach taniochą, a tytułowe stalowe monstrum (za które odpowiedzialny był ekspert od animatroniki, Nik Williams, pracujący w późniejszych latach m.in. nad "Alien Vs Predator" czy "Avengers: Age of Ultron") trzymałoby poziom nawet wstawione do wysokobudżetowego kina SF. Oczywiście sprawę ułatwiło osadzenie 95% akcji w jednym budynku, ale to nie zmienia faktu, że dostępne skromne środki wykorzystano nad wyraz umiejętnie.

Po drugie - postacie. Co prawda, sama główna bohaterka nie wyróżnia się jakoś szczególnie (choć wywiązuje się z roli swoistej Ripley-wannabe przyzwoicie), to jednak już Brad Dourif (Laleczka Chucky, Obcy: Przebudzenie) jako stuknięty projektant futurystycznej broni sprawdza się tu znakomicie. Zresztą, do ról psychopatów jest w końcu stworzony. Nic dziwnego, że reżyser chciał go obsadzić w roli Dantego już na etapie pisania scenariusza. Co więcej, można wręcz odnieść wrażenie, że Heath Ledger musiał widzieć "Maszynę śmierci" zanim wcielił się w Jokera. Podobieństwa między jednym i drugim ekranowym świrusem są aż nazbyt wyraźne. Na drugim planie zobaczymy też Johna Hootkinsa (Star Wars, Hardware, Flash Gordon), Richarda Brake (Batman - Początek) i Johna Shariana (Piąty element, Mechanik), wszyscy spisują się bez zarzutu. Ponadto można tu wypatrzeć nieznaną jeszcze wtedy Rachel Weisz, a wprawne oko rozpozna jednego z terrorystów ze Szklanej Pułapki (Andreas Wisniewski) - w podobnej do tamtej roli.

Kolejna rzecz - humor - specyficzna mieszanka zaskakujących zagrań w wykonaniu niektórych bohaterów miejscami rozkłada na łopatki. Weźmy gościa o nazwisku Yutani (Martin McDougall) - mój osobisty faworyt, członek pacyfistycznej grupy terrorystycznej (tak, zgadza się, to nie pomyłka), ewidentnie zafascynowany kulturą dalekiego wschodu - otwierając ogień wykrzykuje "Shoryuken!" (skąd my to znamy?), a gdy trzeba mu bandaża, wyrywa gacie ze spodni, nie zdejmując tych ostatnich. Słowa tego nie oddają. Oczywiście znajdą się i tacy, dla których te humorystyczne wstawki stanowić będą raczej zgrzyt niż zaletę. Cóż, kwestia nastawienia, fakt, że mogą one stać w kontraście z budowanym od pierwszych scen stosunkowo ciężkim klimatem, z góry więc uprzedzam - to nie jest film, do którego należy podchodzić zbyt poważnie (czy też całkiem na trzeźwo ;)).

"Maszyna śmierci" to po dziś dzień jedno z moich najlepszych wspomnień związanych z wypożyczalniami video. Wraz z "Hardware" Richarda Stanleya, stanowi bodaj najbardziej udany przykład niskobudżetowego filmu z morderczym robotem na pierwszym planie, obok którego żaden fan gatunku nie powinien przejść obojętnie. Nie jest to żadne wiekopomne dzieło, ani też kamień milowy w historii kina SF, widać jednak włożone w ten film serce. No i jeśli ktoś by mnie zapytał o zdanie, to bez chwili wahania powiem, że o Norringtonie warto pamiętać ze względu na ten właśnie film, nie Blade'a.

Jest niestety jeden dość istotny problem z "Maszyną śmierci", chodzi oczywiście o jej dostępność. Mieliśmy w Polsce wydanie VHS od Best Filmu z Tomaszem Orliczem w roli lektora (jego głos już zawsze będzie mi się kojarzyć z "Mortal Kombat", "Głupim i głupszym" oraz właśnie "Maszyną Śmierci") , zdarzały się emisje telewizyjne, ale jeśli chodzi o wersję polską to w zasadzie tyle. Film został wydany w wielu krajach na DVD, ale często są to wydania problematyczne - wydanie brytyjskie zawiera skróconą o kilka minut wersję reżyserską z nieanamorficznym, paskudnym obrazem, a wydanie z USA to obcięty o 20 minut kadłubek w dodatku w pan & scan 4x3. Z kolei wydanie niemieckie (pełne i we właściwych proporcjach obrazu) pozbawione było oryginalnej ścieżki dźwiękowej. W zasadzie jedyną słuszną opcją dla zainteresowanych dołączeniem filmu do kolekcji, jest na chwilę obecną austriackie limitowane, trzypłytowe wydanie w digipacku (Blu-ray + DVD + soundtrack na CD) zawierające pełną, zremasterowaną wersję filmu. Miało ono jednak swoją premierę dwa lata temu i z tego co widzę, zniknęło już z większości sklepów.

źródło: Turbine Medien