NOSTALGICZNA NIEDZIELA #64: Uliczny wojownik

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Jakiś czas temu omawialiśmy „Mortal Kombat” z 1995 roku, pierwszą filmową adaptację gry komputerowej, która odniosła finansowy sukces i została uznana za udaną. Dziś cofniemy się w czasie o rok wcześniej, kiedy to miała miejsce kinowa premiera innego filmu opartego o popularną grę z gatunku bijatyk. Filmu, którego przyjęcie przez widownię było zdecydowanie mniej przychylne. Ale zacznijmy od początku.

W 1991 roku pojawiła się gra stanowiąca punkt zwrotny w historii całego gatunku komputerowych (i automatowych) mordobić. Był nią oczywiście "Street Fighter II: The World Warrior", kontynuacja tytułu nieco bardziej klasycznego i nieszczególnie wyróżniającego się z tłumu. Tym razem jednak dojść miało do prawdziwej rewolucji. Drugi "Uliczny wojownik" oddał dyspozycji gracza aż osiem dość zróżnicowanych postaci (ok, dwie z nich były prawie identyczne, ale to wyjątkowy przypadek), w których rolę mógł się wcielić, a do tego dodano jeszcze czterech "bossów", z którymi można się było zmierzyć w trybie single player. Ilość dostępnych postaci (jak na tamte czasy rzecz w tego typu grach niespotykana) znacząco podniosła atrakcyjność trybu dwuosobowego. Sukces gry szybko pociągnął za sobą publikację jej kolejnych wersji — najpierw, w tak zwanej "Champion Edition" z 1992 roku oddano do dyspozycji graczy cztery postacie do tej pory niedostępne w trybie dwuosobowym, następnie, rok później miała swą premierę nowa wersja gry "Super Street Fighter II — The New Challengers", która rozszerzyła zestaw dostępnych postaci do szesnastu. Na fali rosnącej popularności gry, ktoś wpadł w końcu na pomysł, że warto byłoby pokusić się o przeniesienie jej fabuły na kinowe ekrany. W 1994 roku miały swą premierę aż dwie adaptacje - jedną z nich był film animowany (który przypomnimy następnym razem), drugą zaś aktorski, na którym skupimy się dziś.

Produkcję filmu w większości sfinansował producent gry, czyli Capcom. W związku z tym wszelkie decyzje kreatywne podejmowane przez twórców wymagały zatwierdzenia ze strony głównego sponsora. Już od początku wiadomo było, że rolę pułkownika Guile otrzyma gwiazdor kina kopanego, Jean Claude Van Damme, który za występ w filmie miał dostać 8 milionów dolarów (cały budżet wynosił 35 milionów), siłą rzeczy ograniczyło to ilość znanych aktorów, którzy mogliby się w filmie pojawić. W roli głównego złoczyńcy, generała M.Bisona wystąpił znany z „Rodziny Addamsów” Raul Julia, cierpiący już wtedy z powodu choroby, która wkrótce miała wpędzić go do grobu. W niewielkiej roli wystąpiła także piosenkarka Kylie Minogue. Reżyserem został Steven E. De Souza (znany z takich filmów jak... cóż... tak naprawdę to był jego pierwszy i ostatni występ w roli reżysera pełnometrażowej produkcji) który, jak sam twierdził, postawił sobie za cel stworzenie widowiska będącego połączeniem elementów Gwiezdnych Wojen, Jamesa Bonda i filmów wojennych. Zdjęcia powstały w większości w Australii (obecność Kylie nie jest przypadkowa), podczas gdy niektóre sceny nakręcono w Tajlandii.

Film zarobił w kinach 99 milionów dolarów, co było dość przyzwoitym wynikiem, ale spotkał się także z miażdżącymi recenzjami i sporą niechęcią ze strony fanów gry. Dlaczego tak się stało? Nietrudno odpowiedzieć na to pytanie, gdy się porówna oryginał z adaptacją. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku "Mortal Kombat", tak i fabuła pierwowzoru kinowego Street Fightera opierała się na idei turnieju sztuk walki (w formie serii pojedynków rozgrywających się w rozrzuconych po całym globie lokalizacjach), w którym biorą udział zawodnicy z różnych krajów. Tego, zdawałoby się podstawowego elementu, próżno szukać w filmie De Souzy. Zamiast tego fabuła skupia się na poczynaniach pułkownika Guile, dowódcy międzynarodowych sił toczących walkę z przywódcą fikcyjnego państwa Shadaloo na czele, którego stoi bezwzględny dyktator. W tę historię scenariusz wplata mniej lub bardziej zgrabnie kolejne kilkanaście znanych z gry postaci – znajdą się wśród nich dziennikarka Chun-Li (Ming-Na-Wen), szukająca zemsty za śmierć ojca, dwóch cwaniaczków – Ken i Ryu (Damian Chapa, Byron Mann) uwikłanych w ciemne interesy z handlarzem bronią Sagatem (Wes Studi) oraz szereg innych, mniej istotnych delikwentów. Tylko niektórzy z nich zostali przeniesieni na ekran w sposób satysfakcjonujący i wierny pierwowzorowi – dobrym tego przykładem jest Vega (Jay Tavare), uzbrojony w stalowe szpony wojownik z Hiszpanii, noszący maskę w obawie o swą idealną w jego mniemaniu twarz . Inni co prawda wyglądają jak należy – choćby Zangief (Andrew Bryniarski znany z Batman Returns i roli Lobo w filmie krótkometrażowym) czy bokser Balrog, ale zmieniają strony barykady w stosunku do fabuły gry. Jeszcze inni zostają odmienieni nie do poznania (jogin Dhalsim zostaje naukowcem, doktorem Dhalsimem), lub ich rola i wpływ na fabułę zostają ograniczone do minimum (Blanka, Dee Jay, Cammy czy zwłaszcza T.Hawk, którego w ogóle można nie rozpoznać). Z całego szesnastoosobowego składu gry Super Street Fighter II do filmu nie załapał się jedynie Fei Long (zawodnik inspirowany Bruce'em Lee), w jego miejscu pojawił się natomiast niejaki kapitan Sawada (Kenya Sawada). Aktor odtwarzający tę postać próbował swych sił w castingu do roli Ryu, której nie dostał ze względu na słabą znajomość języka angielskiego. W ramach nagrody pocieszenia zagrał więc samego siebie w mało istotnej roli.

Domyślam się, że o ile część z tych zmian można było zaakceptować (przypomnijmy, że i filmowe Mortal Kombat nieco namieszało, czyniąc ze Scorpiona i Sub-Zero pachołków Shang Tsunga), to inne były dla fanów gier trudne do przełknięcia – szczególnie tyczy się to Kena, Ryu i Sagata, postaci dla fabuły gier, jakby nie patrzeć, kluczowych, tu sprowadzonych do roli graczy drugoplanowych z elementami comic reliefów (z wyjątkiem Sagata, któremu z kolei zabrakło znanej z gry postury). W dodatku jak na film o takim tytule tej ulicznej bijatyki są tu ledwie śladowe ilości, a pojedynki między znanymi z gry bohaterami można policzyć na palcach jednej ręki. Wszystko to sprawiło, że trudno byłoby uznać film za ekranizację wierną i dobrze oddającą ducha gry. Nie każdy był się z tym w stanie pogodzić, co zresztą dobrze rozumiem, bo oglądając film po raz pierwszy, jako czternastoletni miłośnik gry, również miałem z tym spory problem. Minęły jednak blisko dwie dekady i zdecydowałem się ponownie sięgnąć po „Ulicznego wojownika”, tym razem podchodząc doń w sposób odmienny, nie trakując go jako adaptacji określonego materiału źródłowego, lecz jako twór samodzielny i niezależny. Co z tej próby wyniknęło?

Gdy pominąć kwestię wierności adaptacji, okazuje się, że mamy do czynienia z lekkim i przyjemnym kinem akcji, podlanym komediowym sosem. Prawda, że mocno kiczowatym, wręcz campowym, ale posiadającym przynajmniej kilka wartych uwagi zalet, z których jednej poświęcić należy najwięcej uwagi. Zaletą tą jest oczywiście wspomniany wcześniej Raul Julia w roli okrutnego Bisona. Można by się dziwić, z jakiej to przyczyny aktor ten przyjął tego rodzaju rolę w takim filmie, ale odpowiedź jest całkiem prosta – uczynił to z myślą o swoich dzieciach, fanach gry. Podszedł też do zadania całkiem poważnie, w ramach przygotowań studiując postacie historycznych dyktatorów takich jak Mussolini, Stalin czy Hitler. Efekt jego starań przyćmił całą resztę filmu, który warto obejrzeć już choćby tylko ze względu na tę jedną rolę. Owszem, przerysowaną, wręcz karykaturalną, ale i wyrazistą, pełną werwy (a przypomnijmy, że Julia był już wtedy ciężko chory) i charakteru. Raul Julia i jego Bison, to po dziś dzień pierwsze, co przychodzi mi do głowy na hasło „Street Fighter”, a i niektóre z jego tekstów wciąż potrafią rozbawić. Pozostała część obsady nie miała nawet cienia szansy, by przyćmić ten pamiętny występ (inna sprawa, że kto niby miałby to zrobić? Van Damme?), choć można wskazać jeszcze kilka udanych interpretacji – choćby zabawny Zangief w wydaniu Bryniarskiego,  czy też Wes Studi (pamiętny Magua z „Ostatniego Mohikanina”), który nawet mimo braku warunków fizycznych do roli Sagata, spisuje się bez zarzutu.

Fakt, że Street Fighter z tego Street Fightera raczej marny, ale za to całkiem niezłe G.I. Joe. Film De Souzy zbliża się do klimatu tych sobotnich kreskówek bardziej niż ich powstałe kilkanaście lat później pełnoprawne adaptacje. Robi to także znacznie lepiej niż „Władcy wszechświata” z Dolphem Lundgrenem siedem lat wcześniej, a że miał być z założenia adaptacją czegoś innego? Cóż, cieszmy się tym, co dostaliśmy, ze szczególnym wskazaniem na nieodżałowanego Raula w jego ostatniej roli. Może nie zobaczymy tu równie spektakularnych pojedynków jak w „Mortal Kombat”, a i scenariusz szczególnie zgrabny nie jest, bo widać, że próbowano tu upchać więcej, niż należało, ale przy odpowiednim podejściu wspieranym sentymentem nietrudno tu o dobrą zabawę.

„Uliczny wojownik” został w Polsce wydany na VHS, a następnie na DVD z tym że… bez polskiej wersji językowej. Istnieją także zagraniczne wydania Blu-ray, różniące się dość wyraźnie pod względem jakości obrazu. Osobiście sugerowałbym omijać szerokim łukiem Extreme Edition od Universala cierpiące od nadmiernego wyostrzania, a zainteresować się naturalnie wyglądającym wydaniem od Sony, dostępnym między innymi w Niemczech i Włoszech.

Zapraszamy także do tematu na forum: Street Fighter

źródło: zdj. Universal Pictures / Columbia Tristar Pictures