NOSTALGICZNA NIEDZIELA #67: Cobra

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś wracamy do lat 80. by przypomnieć o jednej z żelaznych pozycji w repertuarze osiedlowych wypożyczalni — jest nią "Cobra" z Sylvestrem Stallone.

Rocky i Rambo to oczywiście pierwsze co przychodzi do głowy na hasło „Stallone”. I trudno się dziwić, w końcu to właśnie na tych markach wyrosła kariera Sly’a. Jednak w międzyczasie zdarzało mu się wystąpić również w innych pamiętnych produkcjach, pośród których wymienić można takie tytuły jak „Tango & Cash”, „Człowiek Demolka” czy „Na krawędzi”. Każdy z tych tytułów zasługiwałby z pewnością na artykuł w ramach naszego cotygodniowego cyklu (i pewnie na każdy przyjdzie pora). Dzisiaj sięgniemy natomiast po tytuł, który w czasach ery VHS uzupełniał „wielką trójkę” najbardziej pamiętnych ról Stallone’a. I choć w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, ten nie doczekał się nigdy kontynuacji (nad czym szczerze ubolewam), to i tak pamięć o nim tak prędko nie zaginie. W odcinku poświęconym „Robot Jox” wspomniałem o charakterystycznym plakacie do tegoż filmu, który na zawsze pozostał dla mnie symbolem ery VHS. Otóż jest jeszcze jeden równie pamiętny  i mowa tu oczywiście o plakacie „Cobry”. Jest na sali ktoś, kto go nie kojarzy? Nie ma? Tak myślałem. Ok, a teraz do rzeczy.

Pewnie nie każdy wie, że Eddie Murphy nie był pierwszym aktorem obsadzonym w roli głównej w „Gliniarzu z Beverly Hills”. Kto był jego poprzednikiem? Oczywiście nasz dobry znajomy, Sylvester Stalowy. Tak się jednak złożyło, że scenariusz filmu nie przypadł mu zbytnio do gustu, a że na fali kasowych sukcesów Rambo II i Rocky’ego IV był on kimś, z kim należało się liczyć, zdecydował że trzeba wprowadzić poprawki. Jak pomyślał, tak zrobił, tyle tylko, że po rzeczonych poprawkach (opartych w dużej mierze na powieści „Fair Game” Pauli Gosling), „Gliniarz z Beverly Hills” zmienił się w zupełnie inny (i przy okazji droższy) film, co nie spotkało się z aprobatą studia. W tej sytuacji Sly zrobił, co należało i zamiast brać udział w projekcie, którego kształt mu nie odpowiadał, wystartował z własnym, realizowanym zgodnie ze swymi preferencjami. Produkcją filmu zajęło się znane między innymi z filmów Chuckiem Norrisem studio Cannon, a na stołku reżyserskim zasiadł George Pan Cosmatos, z którym Stallone współpracował już przy okazji Rambo II. Wiele lat później, już po śmierci reżysera, zaczęło się mówić o tym, że Cosmatos nie miał oporów, by brać na siebie rolę oficjalnego reżysera w filmach, których ster faktycznie trzymali inni. Jeśli wierzyć Kurtowi Russelowi było tak w przypadku „Tombstone”, który to western faktycznie on sam miał reżyserować. A kto polecił mu Cosmatosa? Oczywiście Stallone, który miał ponoć być faktycznym reżyserem drugiej części Rambo. Czy i w przypadku „Cobry” miała miejsce podobna sytuacja? Jeśli wierzyć autorowi zdjęć do filmu, Ricowi Waite, tak właśnie było.

Jednak nawet pomimo ugodowego reżysera, wolność twórcza Sly’a była ograniczana. Raz, że Cannon nie zwykł operować szczególnie dużymi budżetami, dwa – pierwotna wersja filmu okazała się nieco zbyt brutalna, by się zmieścić w ramach odpowiadających kategorii R. Ostatecznie film „docięto” do tejże kategorii, mocno go przy okazji skracając. Stało się tak również dlatego, by zapewnić dodatkowy seans dziennie. Studio obawiało się bowiem, że film zostanie zupełnie przyćmiony przez mający premierę niedługo przed nim „Top Gun” i próbowało sobie odbić wynikające z tej sytuacji straty. Tak więc, choć pierwotnie zakładano wypuszczenie do kin filmu trwającego dwie godziny, ostateczna wersja skurczyła się do 87 minut. Ale jakież to było 87 minut! No dobrze, może przychylności krytyków nie udało się zdobyć (7% na Rotten Tomatoes mówi samo za siebie), ale nic to, ponieważ „Cobra” to prawdziwa perełka. Powtórzę to raz jeszcze: perełka. Przez duże P. Film będący praktycznie symbolem kina lat 80. (podobnie jak wcześniej Rocky IV), ociekający kiczem, a jednocześnie tonący w mroku, brutalny, ale i mocno absurdalny, przesadzony na różne sposoby i… zabawny. Bo tu naprawdę trudno się nie uśmiechnąć. Szczególnie z takim bohaterem…

Sly, jak to Sly, urodził się, by grać twardzieli i to do czego został stworzony robi doskonale. Jednak tutaj nie gra zwykłego twardziela, lecz cool-twardziela, a kto wie, czy nie nawet uber-cool-twardziela. Spójrzmy na niego – cool-ksywka, cool-okulary, cool-buty, cool-pistolet z wizerunkiem kobry na rękojeści, cool-samochód, cool-wykałaczka w zębach. I jakby tego było mało, sypie niezapomnianymi onelinerami i kroi pizzę nożyczkami. Jest przy tym jedyną nadzieją policji Los Angeles w starciu z tajemniczym zabójcą zwanym Nocnym Rzeźnikiem. A skoro już przy tym jesteśmy, warto byłoby zarysować fabułę. Jest prosta, nawet bardzo i nie traci czasu na zbędne wyjaśnienia. Ot psychol brutalnie morduje kobiety. Nie jest to jednak samotny psychol, wręcz przeciwnie, mamy tych psycholi całe stowarzyszenie. Spotykają się opuszczonych magazynach, by podzwonić sobie metalowymi narzędziami, chcą ponoć zaprowadzić nowy porządek na świecie i mają swoje wtyczki w policji. I gdy przypadkowym świadkiem jednej z ich zbrodni zostaje niejaka Ingrid Knudsen (Birgitte Nielsen), popełniają fatalny w skutkach błąd. Postanawiają ją zabić. Nie wiadomo po co, bo tak naprawdę niczego nie widziała i nie byłaby im w stanie zaszkodzić. Mimo to musi umrzeć. Problem w tym, że w jej obronie stanie nie kto inny jak sam Marion Cobretti… znaczy Kobra. Oni są chorobą, on zaś lekarstwem. Wszyscy wiemy, jak to się skończy, prawda? To, że wiemy, nie powinno nam jednak przeszkodzić w świetnej zabawie.

You want to go to hell? Huh, pig?

Co ciekawe, film wykazuje wyraźne podobieństwa do innej kultowej produkcji z lat 80. W obu kobieta staje się celem niepowstrzymanego mordercy, w obu mamy podobnie mroczny klimat, w obu samotny bohater staje do nierównej walki, w obu główny przeciwnik przypomina facjatą Schwarzeneggera… No cóż, w jednym to właściwie jest Schwarzenegger, bo jak zapewne się domyślacie, filmem, z którym skojarzenia budzi „Cobra” jest pierwszy "Terminator". Podobieństw jest zresztą dużo więcej, (tyczy się to zarówno układu fabuły, jak i poszczególnych scen), ale nie będę ich tu wszystkich wymieniał, poszukajcie sami przy najbliższym seansie. W rolę mordercy wciela się Brian "zakazana morda" Thompson (który to wystąpił wcześniej gdzie?*) i sprawdza się w niej idealnie, ale przyznać trzeba, że z taką twarzą ma znacznie ułatwione zadanie. Jest więc zapadający w pamięć bohater, jest i charakterystyczny przeciwnik, ale to nie wszystko. Co poza tym? Strzelaniny prawie jak w „Commando”, soundtrack, na który składają się utwory świetnie podkreślające klimat epoki – jedną z nich, "Angel of the City", wykorzystaną w iście teledyskowej sekwencji śpiewa Robert Tepper, którego inny kawałek pojawił się w podobnych okolicznościach w Rockym IV. Jest w końcu finałowa sekwencja w typowej dla kina akcji lat 80. lokacji. Nie ma się zresztą co zbytnio rozpisywać, bo słowa i tak nie oddadzą wielkości tego filmu… Cóż siła sentymentu w przypadku tej produkcji działa jak mało kiedy.

„Cobrę” wydano u nas na VHS (znane mi wydania czytał Tomasz Knapik), następnie na DVD z napisami PL (również w snapperze), w końcu także na blu-ray, gdzie ponownie w roli lektora pojawia się Tomasz Knapik (choć ścieżka na płycie jest nieprawidłowo przekonwertowana do 24 klatek na sekundę i co za tym idzie, dźwięk jest nienaturalnie obniżony). W tym roku  Shout Factory wydało w USA Collector’s Edition zawierające nowy transfer (czy lepszy to już kwestia dyskusyjna) i obszerny zestaw dodatków. Polskiej wersji w tym wydaniu oczywiście brak, za to blokada regionalna jest obecna. Co ciekawe, w niektórych swoich wydaniach Shout oferuje dwustronną okładkę, jednak nie w przypadku Cobry. Tutaj, jak wiadomo, jest tylko jedna słuszna grafika.

  

* w pierwszym Terminatorze, rzecz jasna.

źródło: zdj. Warner Bros.