NOSTALGICZNA NIEDZIELA #9: Wykidajło

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu propozycja czysto rozrywkowa – w sam raz na spotkanie ze znajomymi i wspólną podróż w czasie do lat 80-tych – „Road House”, czyli „Wykidajło”.

Gdy w 2009 roku, w wieku 57 lat po ciężkiej walce z rakiem trzustki zszedł z tego padołu Patrick Swayze, uznałem za stosowne sięgnąć po któryś z jego filmów. Nie chcąc jednak oglądać po raz nasty „Uwierz w ducha” bądź „Dirty Dancing”, zdecydowałem się rozejrzeć za tytułem, którego jeszcze nie miałem okazji poznać. Tym właśnie sposobem trafiłem na film, który dzisiaj przybliżymy.

„Wykidajło” (znany też w czasach kaset video jako „Przydrożny bar”) w reżyserii niejakiego Rowdy'ego Herringtona (który chyba nie nakręcił więcej godnych uwagi filmów, choć znam takich, którzy się upierają, że można do takowych zaliczyć „Gladiatora” z 1992 roku... cóż, mylą się ;)),  to zdecydowanie coś, co powstać mogło tylko i wyłącznie w pięknych latach 80-tych. Sama historia oparta jest na klasycznym schemacie – ot, pewien właściciel przydrożnej knajpy, nękanej przez miejscowych oprychów wszelkiej maści, decyduje, że czas zaprowadzić porządek w interesie. W tym celu kontaktuje się z legendarnym wykidajłą, mistrzem nad mistrze, zaprawionym w bojach obijaczem facjat i wyrywaczem grdyk (tak przynajmniej ludzie mówią), Daltonem (w tej roli, a jakże, Johnny Castle… err... Patrick Swayze oczywiście). Ten zaś, gdy tylko przedstawione przezeń warunki współpracy (czyli „po mojemu albo wcale”) zostają zaakceptowane, wskakuje w samochód (bo samoloty nie są bezpieczne) i bezzwłocznie wyrusza w drogę. Następnie z żelazną konsekwencją zaczyna zaprowadzać w barze porządki, zaczynając od pozbycia się współpracowników o wątpliwej przydatności (biada każdemu, kto w godzinach pracy zalicza chętne panienki na zapleczu). Niestety, wkrótce okazuje się, że w grupie „wydalonych” znalazł się bratanek/siostrzeniec (trudno stwierdzić) człowieka trzęsącego całą okolicą, niejakiego Brada Wesleya (Ben Gazzara). Jak się nietrudno domyślić, będzie to początek konfliktu, który zakończyć się może tylko w jeden sposób. Nie zabraknie też oczywiście obowiązkowych punktów programu, takich jak „ponętna blondynka” (w tej roli Kelly Lynch, znana także z innego „filmu barowego” – „Cocktailu” z Tomem Cruise’em), a w zasadzie nawet dwie blondynki czy też „prawa ręka głównego złego” (Marshall Teague), który to osobnik potrafi rzucić tekstem w stylu:

Takich jak ty, ruchałem w więzieniu!„Takich jak ty ruchałem w więzieniu!”

Ok, stary, wierzymy na słowo.

Na drugim planie pojawiają się także: Sam Elliot (w roli równie legendarnego przyjaciela głównego bohatera) oraz Jeff Healey, nieżyjący już, niewidomy muzyk, któremu przypadło w udziale wykonanie kilku piosenek na scenie tytułowego baru. Znalazły się wśród nich m.in. covery „Long Tall Sally” Little Richarda i „Roadhouse Blues” z repertuaru The Doors (gdzie jak gdzie, ale w tym filmie nie mogło zabraknąć tego kawałka). Na soundtracku (i w finale filmu) usłyszymy go też w świetnym coverze utworu Boba Dylana „When the Night Comes Falling”,  posłuchajcie sami:

Jak wynika z wyżej przytoczonego opisu fabuły, mamy tu do czynienia z czymś na kształt współczesnego westernu. Sam główny bohater wpisuje się w schemat przybysza będącego jedyną nadzieją zastraszonych mieszkańców miasteczka, a i pozostałe elementy układanki także są na swoim miejscu. Nawet wszelakie zwroty akcji wyjęte są prosto z podręcznika twórcy typowych westernów. Jak więc widać, nie mamy tu do czynienia z dziełem przełomowym i wyznaczającym nowe trendy. Nic z tych rzeczy. Pojawia się zatem pytanie: co stanowi o wartości tego obrazu (jakakolwiek by ona nie była), co sprawia, że jestem skłonny sięgać po ten film wielokrotnie i za każdym razem równie dobrze się bawić? Można się tu dopatrzeć pewnych elementów wspólnych z omawianą nie tak dawno „Maszyną śmierci”, takich jak nagromadzenie absurdów i ogólne przerysowanie. Sprawiają one, że człowiek nie przestaje się uśmiechać, choć film teoretycznie nie jest komedią. Oczywiście wskazane jest odpowiednie podejście, pomocne może okazać się kilka piw wypitych przed i w trakcie seansu. No bo kto przełknie na trzeźwo film, w którym zły szefuńcio terroryzuje ludność przy pomocy monster trucka? A to jeszcze nic, poczekajcie tylko na finałową konfrontację i ostatnią linijkę dialogową.

Co prawda, nie brakuje tu atrakcji wszelakich (dobra muzyka, sporo akcji, a od czasu do czasu  piękne kobiety eksponują swoje wdzięki... tu uspokajam czytające niniejszy tekst Panie: nie tylko kobiety, Patrick też to i owo pokazuje ;)), ale największą z nich jest oczywiście sam Swayze-Dalton w uber-twardzielskiej roli – weźmy na przykład scenę, w której niczym John Rambo zszywa swoje rany, nawet się przy tym nie krzywiąc... czapki z głów. W kolejnej skąpany w promieniach zachodzącego słońca pozuje na adepta wschodnich sztuk walk. Innym razem wita wchodzących do baru, ewidentnie szukających zaczepki delikwentów tekstem „You’re too stupid to have fun!”, po czym, a jakże, wywala ich za drzwi na zbity pysk. Tak, proszę Państwa, mamy tu modelowego twardziela. Owszem, bywa to komiczne, przerysowane, a przy tym tak bardzo „80s” jak tylko można – zatem jeśli ktoś nie trawi Commando, prawdopodobnie i tu nie będzie zachwycony. Nadmienię jeszcze, że choreografia walk bywa, co prawda, nieco pokraczna, no ale Swayze to w końcu nie Bruce Lee, nie można wymagać zbyt wiele.

I want you to be nice... until it's time... to not be nice

Jest to jeden z nielicznych filmów nieśmiertelnej ery VHS, z którym zaznajomiłem się już po jej zakończeniu, a mimo to zdołał zapewnić sobie miejsce na mojej liście klasyków tamtej epoki – to spore osiągnięcie, bowiem tego typu produkcje pozbawione wsparcia sentymentu często zwyczajnie nie dają rady. Tu jest inaczej – nieodparty urok "Wykidajły" sprawia, że dziś, po kilku kolejnych seansach mam wrażenie, jakbym znał ten film od zawsze i polecam go z czystym sumieniem każdemu, komu bliskie jest kino akcji lat 80-tych i 90-tych ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

Jeśli zaś chodzi o dostępność filmu na sklepowych półkach – zakupiłem swego czasu wydanie DVD od Imperial-Cinepix, ale trudno powiedzieć, abym był z niego zadowolony. Nie ma ono ani polskich napisów, ani jakichkolwiek dodatków, a lektorem jest Ireneusz Machnicki, czyli przedstawiciel lektorskiej drugiej (albo i trzeciej) ligi, przy którym ciężko wysiedzieć (posiadacze polskich wydań DVD pierwszego Terminatora czy Conana Niszczyciela powinni wiedzieć, o czym mówię).  Zdecydowanie lepiej wypadała wersja lektorska znana z kasety video (czytał Jarosław Łukomski w początkach swej lektorskiej kariery). Film został wydany także na Blu-ray, ale polskiej wersji językowej w wydaniach na tym nośniku próżno szukać. Dla tych, dla których nie stanowi to problemu, godną polecenia może się okazać Collector's Edition wydana przez Shout Factory i zaopatrzona w bogaty zestaw dodatków. Zostaje jeszcze, co prawda, problem blokady regionalnej, ale dla chcącego nic trudnego.

81XcEj-cK6L._SL1500_.jpg

 źródło: Shout Factory / MGM / UA Communications Co.