NOSTALGICZNA NIEDZIELA #99: „Akademia policyjna”

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, niekiedy pomijane czy też zapomniane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dzisiaj lata 80. na wesoło – przebój wypożyczalni video i pierwsza część (za) długiej serii – „Akademia policyjna”.

Był taki czas, że spora część dyskusji filmowych na szkolnym korytarzu, prócz „Indiany Jonesa”, „Gwiezdnych wojen”, „Rambo” czy podbijającego właśnie kina „Batmana”, skupiała się na liczącej wtedy sześć części komediowej serii o policjantach. „A bo Mahoney to był w tylu i tylu częściach, Harrisa nie było w drugiej i trzeciej, Proctor pojawił się w drugiej, Callahan wróciła w trzeciej, a Tackleberry był w każdej”. Coś w tym stylu. A jako że akurat nie miałem jeszcze na stanie magnetowidu, to i czułem się nieco „poza nawiasem”. Przynajmniej do czasu, gdy puszczono część pierwszą w TVP. Seans był z rodzaju tych kłopotliwych, bo film w końcu w R-ce, a to kapitan Harris podgląda kadetki pod prysznicem, a to na imprezie panie tańczą topless, a to prostytutka robi komendantowi dobrze spod mównicy (no ale w tym wypadku i tak nie wiedziałem o co chodzi), a to znowu dziwnie ubrani panowie tańczą w parach... Niemniej jednak obejrzałem i od razu poczułem się wtajemniczony. Jeszcze bardziej wtajemniczony poczułem się niedługo później, gdy nadarzyła się sposobność zaliczenia czwartej części na VHS. A potem już było w zasadzie z górki.

Pomysłodawcą filmu, od którego zaczęła się seria, był producent Paul Maslansky, który przy okazji innej produkcji zetknął się z sytuacją, w której na plan przybył oddział policyjnych kadetów celem zapanowania nad tłumem. Grupa ta stanowiła dziwaczną zbieraninę mężczyzn, kobiet, czarnych i białych, wysokich, niskich, grubych i chudych. Gdy zaś spytał towarzyszącego im sierżanta, skąd takie zróżnicowanie, usłyszał, że wyszło zarządzenie, na mocy którego przyjmują wszystkich, a dopiero potem odsiewają ziarno od plew. I dokładnie to stało się punktem wyjścia scenariusza „Akademii policyjnej”.

Głównym bohaterem filmu jest Carey Mahoney (w tej roli Steve Guttenberg), który co krok wchodzi w konflikt z prawem. Po kolejnym wybryku otrzymuje wybór – więzienie lub akademia policyjna z zastrzeżeniem, że nie będzie mógł sam zrezygnować. Mahoney wybiera to drugie wyjście, przekonany o tym, że i tak zostanie wkrótce wyrzucony. Nie wie o tym, że władze akademii otrzymały wytyczne, by nikogo nie wyrzucać, ale sprawić, by nieodpowiedni kandydaci zrezygnowali sami. Tym sposobem Mahoney znajduje się w sytuacji bez wyjścia i chcąc nie chcąc musi skończyć szkolenie. Na miejscu poznaje pozostałych kandydatów na stróżów prawa, a jest to, jak się nietrudno domyślić, barwna zbieranina ludzi, z których większość nigdy nie powinna się tam znaleźć. Kadet Hightower (Bubba Smith) to klasyczny łagodny (do czasu) olbrzym, Tackleberry (David Graf) to z kolei maniak wszelkiego rodzaju broni, Hooks (Marion Ramsey) – kadetka o słabiutkim głosiku, której ewidentnie brak siły przebicia, kadet Barbara to typowy grubas-oferma, Jones (Michael Winslow) specjalizuje się w naśladowaniu różnorakich dźwięków, Fackler jest pechowcem, George Martin to z kolei klasyczny lowelas, a Thompson (Kim Cattrall) to idealny materiał na dziewczynę głównego bohatera. Zostają jeszcze Copeland i Blankes – odpowiedni kandydaci na kapusiów i pachołków kapitana. A skoro już o nim mowa, to warto wspomnieć, że kapitan Harris (G.W. Bailey) to jedna z tych najbardziej pamiętnych postaci całej serii, a jego „Move it! Move it!” to bodaj najbardziej rozpoznawalna kwestia dialogowa tego filmu. Nie wypadałoby pominąć dobrotliwego i niezbyt rozgarniętego komendanta Lassarda (George Gaynes) oraz jednej z instruktorek, sierżant Callahan (Leslie Easterbrook), będącej ucieleśnieniem archetypu silnej, dominującej kobiety.

Drop that stereo before I blow your goddamn nuts off, asshole!

Przez większą część trwania filmu śledzić będziemy kolejne etapy szkolenia przyszłych policjantów, które stają się okazją do zaprezentowania wielu humorystycznych sytuacji. Poziom prezentowanego humoru jest tu dość zróżnicowany, zazwyczaj prosty i niewymagający, czasami skręca zaś w rejony z lekka niesmaczne. Miał z tym pewien problem reżyser Hugh Wilson, który skłonny był raczej tego typu wstawki łagodzić czy wręcz likwidować, część jednak musiał zostawić, a spośród nich najmniej był zadowolony ze sceny z koniem (bardzo słusznie) oraz tej z mównicą. Zrobił jednak co w jego mocy, by sfilmować je możliwie „subtelnie”. Mieszanka wybuchowa, jaką stanowi przedstawiona wcześniej gromadka bohaterów, dawała scenarzystom spore pole do popisu w zakresie wymyślania scen mających w założeniu rozbawić widza, a choć zdarzały się niewypały, to spora część humoru sytuacyjnego działa jak należy. Moim ulubieńcem pozostaje komendant Lassard, który zalicza swój najlepszy moment, próbując wytłumaczyć kapitanowi Harrisowi, co też takiego bardzo, bardzo złego zrobił Mahoney. W finale filmu zobaczymy „chrzest bojowy” naszych bohaterów, którzy zostaną skierowani na ulice, gdy w mieście dojdzie do ulicznych rozruchów i dopiero tam będą mieli prawdziwą okazję, by udowodnić swoją wartość.

Do plusów filmu takich jak sympatyczna obsada i ta bardziej udana część humorystycznych scenek, dodać należy muzykę. Chodzi tu przede wszystkim o instrumentalną ilustrację, za którą odpowiadał Robert Folk, który na potrzeby filmu stworzył bardzo charakterystyczny marsz, ale i piosenkę z napisów końcowych (Jack Mack – „I want to be somebody”) oraz motyw muzyczny, który usłyszymy w klubie „Błękitna ostryga”, miejscu spotkań stereotypowo odzianych panów odmiennej orientacji.

Film odniósł sukces kasowy, który zagwarantował powstanie kolejnych kontynuacji. W latach 1985-1989 wypuszczono pięć kolejnych filmów. Pierwsze z nich powtarzały sukces oryginału (nawet jeśli nie trzymały jego poziomu), jednak im dalej w las, tym gorzej. Począwszy od części czwartej przychody kolejnych filmów zaliczały wyraźny spadek, a recenzje trzymały równy poziom (i trzymają do dzisiaj czego ładnym dowodem jest 0% na Rotten Tomatoes). W tym czasie zmieniała się obsada, której spora część odpadła już po części pierwszej. Początkiem końca była rezygnacja Guttenberga – po raz ostatni Mahoney pojawił się w części czwartej. Nowym postaciom, które zastępowały wykruszający się oryginalny skład, albo brakowało wyrazistości, albo miały jej wręcz za dużo, co czyniło z nich absurdalne karykatury (jak choćby kadeci Sweetchuck i Zed). W końcu, gdy wyniki części szóstej były już na granicy finansowej porażki, dano serii odpocząć. Siódma część „Misja w Moskwie” powstała po pięciu latach przerwy, a z oryginalnego składu ostali się już tylko Jones, Tackleberry, Callahan, komendant Lassard i kapitan Harris. Były to już jednak ostatnie podrygi, film otrzymał tylko bardzo ograniczoną dystrybucję kinową i zarobił marne grosze. Warto w tym miejscu wspomnieć, że była to jedna z pierwszych amerykańskich produkcji, która otrzymała zgodę na filmowanie w Rosji. Dodajmy jeszcze, że prócz filmów kinowych powstały także dwa seriale – animowany w 1989 roku oraz aktorski w 1997. W połowie, spośród 26 odcinków tego drugiego, pojawił się Michael Winslow, który powtórzył rolę Jonesa. Pojedyncze gościnne występy zaliczyli także Hightower, Tackleberry, Callahan i komendant Lassard.

O ile do pierwszego filmu serii na przestrzeni kolejnych dekad wracałem w miarę regularnie, a każdy seans był przyjemną, nostalgiczną przejażdżką do lat 80., tak na powtórkę sequeli po latach zdecydowałem się tylko raz. Ze wszystkich sześciu kontynuacji tylko część trzecia okazała się względnie oglądalna, reszta zaś była istną drogą przez mękę i bardzo wątpię, bym kiedykolwiek zdecydował się na to raz jeszcze.

Jeśli chodzi o wydania filmu to wydano w Polsce VHS z lektorem (czytał Mirosław Utta) oraz DVD z polskimi napisami. Podobnie przedstawia się sytuacja, jeśli chodzi o wszystkie sequele. Polskiego wydania Blu-ray brak, ale zainteresowani mogą sięgnąć po zagraniczne wydania siedmiopłytowe zawierające wszystkie części serii.

zdj. Warner Bros.