NOSTALGICZNA NIEDZIELA #22: Robot Jox

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś odkopiemy pewien mocno zakurzony relikt ery VHS, bo jak się okazuje również i w dzisiejszym kinie znalazło się miejsce dla podejmowanej przezeń tematyki.

Na początek zagadka z cyklu „jaki to film?”:

Tytuł, o który chodzi, opowiada o pilotach wielkich robotów. Maszyny te uzbrojone są w wymyślną, zróżnicowaną broń i naśladują ruchy kierujących nimi ludzi. Główny bohater, odnoszący szereg sukcesów pilot, po niefortunnie zakończonej walce rezygnuje z dalszej kariery – trzeba go przekonać do powrotu, ponieważ nikt inny nie jest w stanie równie skutecznie stawić czoła nadchodzącemu zagrożeniu.  W filmie pojawia się także postać kobieca, której celem jest zostanie pilotem wielkiego robota, ale aby wprowadzić swój zamiar w życie, musi poradzić sobie z licznymi przeciwnościami. Te nie kończą się nawet wtedy, gdy już trafia do kokpitu. Prócz kilku walk z udziałem gigantycznych maszyn, na początku filmu zobaczymy też scenę z ciężko uszkodzonym robotem leżącym na śniegu. Jego pilot nosi biały kombinezon. Jaki film mam na myśli?

Zapewne większość z osób, którym zadano by takie pytanie, bez uprzedniej wyraźnej sugestii w postaci nagłówka niniejszego artykułu pomyślałaby w pierwszej kolejności o „Pacific Rim”, filmie Guillermo Del Toro, którego sequel wkrótce wchodzi na ekrany naszych kin. I nic dziwnego, opis w końcu się zgadza. Mimo to nie byłaby to poprawna odpowiedź. Ale zacznijmy od początku...

Gdyby ktoś zapytał mnie, co pierwsze przychodzi mi do głowy na hasło „symbol ery VHS”, nie zastanawiałbym się długo – jest to filmowy plakat, który można było zobaczyć w wypożyczalniach kaset video na początku lat 90. Przedstawia on dwa stojące naprzeciwko siebie wielkie roboty, poniżej zaś widnieje napisany charakterystycznym fontem tytuł: „Robot Jox". Jakże to był działający na wyobraźnię 10-latka obraz. Nawet nie wiedząc o filmie absolutnie nic, byłem przekonany, że jest to coś, co po prostu muszę zobaczyć. Jakiś czas później, gdy w domu pojawił się wreszcie magnetowid i zostaliśmy z bratem stałymi bywalcami osiedlowej wypożyczalni, wpadła w nasze ręce kaseta z „Terminatorem 2”. Przed filmem zaś, jak to zwykle bywało, zamieszczono zestaw zwiastunów, wśród których znalazły się między innymi takie tytuły jak „Karate Warrior”, „Dark Angel” z Dolphem Lundgrenem oraz właśnie „Robot Jox”. Cóż, przeżyjmy to jeszcze raz...

Oglądany niezliczoną ilość razy trailer podsycił tylko apetyt na wciąż pozostający poza naszym zasięgiem film. Niestety, nie było go w żadnej z pobliskich wypożyczalni i dopiero po dłuższych poszukiwaniach udało się namierzyć taką, która posiadała go w swej ofercie. Zanim następnego dnia poszliśmy zwrócić kasetę, film został obejrzany w całości dwa razy, a ile razy przewałkowano sceny z udziałem bojowych maszyn, trudno nawet zliczyć. Od tej chwili „Robot Jox” pozostaje dla mnie żelazną pozycją w filmowej kolekcji. Nawet teraz, przeszło ćwierć wieku później, wciąż wracam doń regularnie.

Osobą, której zawdzięczamy to „wiekopomne dzieło”, jest reżyser horrorów, Stuart Gordon. Jego  inspiracją była seria zabawek Transformers, która w połowie lat 80. zyskała na popularności za sprawą serialu animowanego oraz komiksów. Korzystając z faktu, że nikt do tej pory nie spróbował przenieść wielkich robotów na ekrany kin, Gordon postanowił sam się tym zająć. Przedstawił swą koncepcję Charlesowi Bandowi z Empire Pictures, a choć z początku spotkał się z odmową ze względu na zbyt wysokie przewidywane koszta realizacji projektu, to jednak sytuacja uległa zmianie, gdy zaprezentował materiał demonstracyjny (który zresztą później wykorzystano w otwierającej film scenie). Tym sposobem „Robojox” (taki był bowiem pierwotny tytuł, zmodyfikowany następnie by uniknąć zbytniego podobieństwa do „Robocopa”) uzyskał zielone światło. Droga do realizacji miała być jednak długa i wyboista.

Am I evil? Yes, I am.

Szybko okazało się, że wizja Gordona rozmija się z zamysłem scenarzysty, Joe Haldemana – podczas gdy ten ostatni próbował stworzyć historię mającą zaczepienie w rzeczywistości, stosunkowo poważną, reżyser celował raczej w przeniesioną na wielki ekran kreskówkę, która zadowoliłaby również, a może przede wszystkim, młodszego widza. Efekty tych rozbieżności nietrudno dostrzec w ukończonym filmie. Poważnym problemem były też oczywiście pieniądze – początkowy budżet w wysokości 7 mln $ wzrósł ostatecznie do 10 mln. W trakcie produkcji zbankrutowało studio Empire Pictures, co przyczyniło się do opóźnienia o dwa lata planowanej na 1989 rok premiery. Kinowa dystrybucja została w dodatku zawężona do tego stopnia, że film skończył z godnym politowania wynikiem niespełna 1,3 mln $. Popularność w kręgach fanów SF zyskał sobie dopiero wraz z premierą na kasetach VHS.

Matsumoto-14, robot Achillesa.

Przyjrzyjmy się teraz bliżej stronie fabularnej, którą musiano rozbudować, by wypełnić czymś niespełna półtora godziny trwania filmu – w końcu nie było funduszy na to, by jego większość stanowić mogły starcia robotów. W przedstawiony w „Robot Jox” świat przyszłości wprowadza nas narracja, z której dowiemy się o tym, jak to po zakończeniu wojny nuklearnej zakazano dalszych konfliktów zbrojnych (wyjaśnienie, w jaki sposób wprowadzono tę jakże rewolucyjną zasadę, pozostanie słodką tajemnicą scenarzysty) – od tej pory wszelkie konflikty terytorialne miały być rozstrzygane na drodze pojedynków, do których stawali piloci olbrzymich maszyn – „jeźdźcy robotów” (tak też brzmi polski tytuł filmu w jednej z telewizyjnych wersji). Nie będę tu roztrząsał sensowności tego zamysłu, podobnie jak i w przypadku „Pacific Rim” jest to zdecydowanie droga donikąd, a w końcu nie w tym rzecz. Grunt, że zobaczymy na ekranie pojedynki wspomnianych maszyn, reszta się nie liczy. Jak to w latach 80. często bywało, tak i tu mamy do czynienia z przeniesieniem do filmowego świata elementów „zimnowojennych”. Achilles (Gary Graham), główny bohater, to reprezentant Marketu (odpowiednik USA), jego przeciwnikiem jest Aleksander (Paul Koslo) – nikogo nie powinno dziwić, że jako reprezentant Konfederacji (odpowiednik ZSRR), jest on uosobieniem zła w czystej postaci, czego niezbity dowód daje już w otwierającej film scenie. Poza tym pije wódkę, mówi z rosyjskim akcentem i raz nawet rzuca znajomo brzmiącym słowem na „k”.  Warto tu wspomnieć, że w związku ze wspomnianymi wcześniej opóźnieniami oraz wydarzeniami przełomu lat 80. i 90. na świecie, fabuła filmu stała się z lekka przeterminowana już w chwili premiery. Aby nie było zbyt prosto, prócz kwestii pojedynku, którego stawką jest Alaska, dochodzi nam szereg wątków pobocznych, mamy więc motyw szpiega, sabotującego działania Marketu, jest i program genetyczny (Gen-Jox), mający na celu stworzenie idealnych pilotów. Z niego właśnie wywodzi się ambitna i idąca do celu po trupach Atena (Anne-Marie Johnson), chcąca zająć miejsce Achillesa, gdy ten zakończy swój kontrakt na dziesięć stoczonych walk. W końcu mamy i klasyczny motyw bohatera, który wskutek traumatycznego przeżycia odsuwa się na boczny tor i trzeba mu solidnego bodźca, by wrócił do akcji. Ten ostatni (nawiasem mówiąc, odbębniony na szybko) wątek nie pozostaje bez związku z imieniem naszego protagonisty. Tak, tak, Stuart Gordon serwuje nam tu swą własną, futurystyczną wersję „Iliady”.

Vovalevsky-42, upgrade'owany robot Aleksandra.

Gwoździem programu pozostają jednak z oczywistych względów pojedynki robotów. Mamy ich w filmie całe dwa (mecz i rewanż), dodatkowo zobaczymy także końcówkę jednego starcia (wspomniane demo, którym Stuart przekonywał studio) oraz archiwalne nagranie z wcześniejszego pojedynku (dosłownie jedno ujęcie). I choć z jednej strony efekty wizualne w wielu ujęciach dość mocno się postarzały (a ich wygląd zdaje się sugerować film starszy, niż jest w istocie), to jednak spora ich część to całkiem miłe dla oka sekwencje. Całość zrealizowano oczywiście przy pomocy klasycznych metod sprzed ery cyfrowej. Na potrzeby filmu zbudowano imponujące szczegółowością modele robotów (w różnych rozmiarach, zależnie od potrzeb danej sceny, ponoć maczał przy nich palce słynny Ron Cobb), które przez większość czasu filmowano w plenerze, co pozwoliło zapewnić naturalny, realistyczny wygląd. Zdecydowanie gorzej wypadają ujęcia realizowane w studiu techniką stop-motion przy użyciu mniejszych modeli, ale i one mają swój urok. Znajdzie się także miejsce na krótką sekwencję rodem z „Gwiezdnych wojen”, choć akurat w tym miejscu efekty wyraźnie niedomagają.

Niestety, reszta świata przedstawionego nie prezentuje się najlepiej. Pomieszczenia mieszkalne wyglądają dość biednie, a kanciasty pojazd głównego bohatera ewidentnie daje znać o budżetowych ograniczeniach. Niemniej jednak przyznać trzeba, że jak na skromny budżet film, przynajmniej od strony swych kluczowych elementów, wizualnie prezentuje się całkiem nieźle i może uchodzić za ciekawy eksponat na muzealnej półce opatrzonej etykietą „Filmy, które chciały pokazać więcej niż mogły”. Oczywiście nie należy się tu spodziewać dynamicznych scen akcji, bo trzeba się było nieźle napocić, by w ogóle pokazać maszyny Achillesa i Aleksandra w ruchu, z drugiej jednak strony, jest w tej ich ociężałości i topornym sposobie poruszania coś prawdziwego, realistycznego. Jakoś łatwiej mi uwierzyć w to, co pokazuje „Robot Jox”, niż w skaczące po budynkach i wywijające salta w powietrzu gigantyczne maszyny, które możemy oglądać w zwiastunach drugiej części „Pacific Rim”.

Jest jeszcze jedna niezaprzeczalna zaleta RJ, której nie wypadałoby pominąć. Chodzi o ścieżkę dźwiękową, za którą odpowiadał francuski kompozytor, Frederic Talgorn. Szczególnie zapada w pamięć temat przewodni, z jednej strony jakby westernowy, z drugiej budzący nieodparte skojarzenia z nieśmiertelnymi motywami autorstwa Johna Williamsa. Dodać należy, że muzyka w filmie nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, co usłyszeć można w zwiastunie.  Brzmi zdecydowanie „klasyczniej”.

Przypadek? Nie sądzę...

Wróćmy teraz do naszej zagadki z początku tekstu. Odpowiedź już znamy, ale co z niej wynika?  Cóż,  Guillermo Del Toro ani słowem się nie zająknął o inspiracji omawianym tu tytułem, ale bądźmy poważni. Nie ma aż takich zbiegów okoliczności. Oczywiście prócz kalkowania czego się da ze swego poprzednika, „Pacific Rim” wnosi też do tematu kilka nowych rzeczy – m.in. dwóch pilotów sterujących maszyną w miejsce jednego, no i oczywiście fakt, że tym razem zamiast między sobą, stalowe olbrzymy ścierają się z przybyłymi z innego wymiaru potworami. Co ciekawe, w jednym z wywiadów Stuart Gordon stwierdził, że chodził mu swego czasu po głowie koncept na sequel, w którym piloci robotów mieliby stanąć do walki z kosmitami. Czy jednak rzeczywiście tak było, czy może tylko mówi tak teraz? Trudno powiedzieć. Co się zaś tyczy wspomnianego sequela – nietrudno się domyślić, że nigdy nie powstał. Były, co prawda, dwa filmy o, w pewnym sensie, pokrewnej tematyce – „Crash & Burn” (1990) w reżyserii Charlesa Banda oraz „Robot Wars” z 1993 roku, a pierwszy z nich znaleźć można było w polskich wypożyczalniach video pod tytułem „Robot Jox 2” – ale jedynym, co łączy te filmy z RJ, jest tematyka (w sensie – pojawiają się tam wielkie roboty, nawet jeśli tylko przez dwie minuty) oraz kilka powtarzających się nazwisk w ekipie filmowej. Tak naprawdę jedynym filmem, który faktycznie wygląda jak sequel/remake/reboot „Robot Jox”, jest właśnie „Pacific Rim”.

Nic z tych rzeczy, to nie jest sequel.

Jako że tekst rozrósł się już chyba nieco przesadnie, czas przejść do krótkiego podsumowania. „Robot Jox” jest idealnym przykładem filmu, w którego odbiorze nostalgia ma kluczowe znaczenie. Podejrzewam, że bez niej może być on dość ciężki do przetrawienia, ale kto wie, być może i ci, którzy obejrzą go po raz pierwszy teraz, w dwadzieścia siedem lat po premierze, znajdą w nim coś dla siebie. Fakt, że to dość naiwna historyjka, zrealizowana na poziomie, któremu daleko do czołówki gatunku, efekty się zestarzały, aktorstwem film nigdy nie powalał, fabuła jedzie na utartych schematach, a postacie to chodzące przerysowane stereotypy, ale... ma coś w sobie i czuć włożone weń serce.

Na koniec jeszcze dwa słowa o wydaniach na domowych nośnikach: w Polsce wydano „Robot Jox” tylko na VHS. Wydanie Imperialu miało wyróżniającą się, opalizującą okładkę, a sam film przeczytał nieżyjący już Andrzej Butruk, znany m.in. z „T-raperów znad Wisły”. W 2005 roku film został wydany na DVD w USA, a następnie, w dziesięć lat później, także na Blu-ray w Niemczech i USA (Scream Factory). To drugie wydanie zaopatrzono w solidny zestaw dodatków, ponadto odznacza się ono lepszą kompresją obrazu od wydania niemieckiego. Niestety, jest region A-locked, co dla niektórych może okazać się poważną przeszkodą.

Do dyskusji o wydaniach filmu zapraszamy także w temacie na forum: Robot Jox.

źródło: MGM / Scream Factory / WB