Ready Player One - recenzja filmu

„Ready Player One” to najnowsza superprodukcja science-fiction w reżyserii Stevena Spielberga, którą będziecie mogli zobaczyć na ekranach kin od 6 kwietnia. Już teraz zapraszamy do zapoznania się z naszymi wrażeniami z filmu.

Nostalgia względem lat osiemdziesiątych trwa w najlepsze zarówno w naszym świecie, jak i we wcale-nie-takiej-niemożliwej przyszłości opartej na kultowej powieści Ernesta Cline'a – „Ready Player One”. Rozgrywająca się trochę ponad ćwierć wieku stąd opowieść ukazuje dystopijne realia rzeczywistości wyniszczonego USA, w którym jedyną ucieczką przed sypiącym się systemem jest OASIS – napisana przez genialnego Jamesa Hallidaya i wypchana estetyką dekady Van Halena, Marty'ego McFly i Freddy'ego Kruegera gra, w której każdy może być kim chce, robić co chce i pokonywać ograniczenia szarej rzeczywistości z nieokiełznaną wyobraźnią. Gdy Halliday umiera, rozpoczyna się rozgrywka o to, kto przejmie kontrolę nad OASIS, a warunkiem wygranej staje się odnalezienie ukrytego przez twórcę Easter Egga. Na podszewce, „Player One” to klasyczna i prosta bajka o dobrych i złych, szczerości i cynizmie, zwykłych ludziach i bezlitosnych korporacjach, a przy tym opowieść z łatwością dająca się przepisać na dzisiejszy gamingowy świat, w którym praktyki wielkich developerów w niejednym przypadku prowokują konsternację, ile w tym wszystkim pozostało serca, a ile chęci bezdusznego zrobienia fortuny na pełnopłatnych, rozbudowywalnych półproduktach.

„Ready Player One” jest swoistym metafilmem, dziełem od geeka dla geeków. Nie sposób otrząsnąć się z wrażenia, że Spielberg, choć uwięziony w metrach celulozy, co rusz łamie czwartą ścianę, puszcza do widzów oko przy kolejnych odwołaniach do kultowych tworów lat swej młodości, śmieje się, zajada popcorn i bawi lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Skoro o easter eggach mowa – w „Player One” jest ich tak wiele, że aby wyłapać wszystkie (o ile to w ogóle możliwe), konieczne byłoby przynajmniej parokrotne oglądnięcie filmu na Blu-ray, połączone z namiętnym katowaniem przycisku pauzy i szczegółowym analizowaniem każdego kadru. Poza tym, co mogliście zobaczyć w zwiastunach, spektakl Spielberga, wsparty ścieżką dźwiękową wspaniałego Alana Silvestri, oferuje mnóstwo innych, mniejszych i większych niespodzianek – w tym jedną, sążnistą sekwencję, która wbija w fotel ze skutecznością siekiery, spuszczonej na drzwi hotelowej łazienki. Każdy, kto miał już okazję zobaczyć film, będzie doskonale wiedział, o której scenie mówię. Do obrazu, w którym z taką mocą dudni szczera miłość do świata kina i popkultury ogółem, trudno podejść krytycznie. Niemniej jednak, skoro wyważona ocena wymaga powściągnięcia ekscytacji (a właśnie to „Ready Player One” robi najskuteczniej – ekscytuje, ekscytuje jak diabli) wspomnijmy o tym, co się do końca nie udało. Spośród dwóch światów – Columbus roku 2045 i OASIS – narracja ewidentnie faworyzuje drugi z wymienionych. Paradoksalnie, to właśnie poza wybuchową rzeczywistością wirtualną, tempo zdarzeń zdaje się pędzić, a progressing postaci następuje niekiedy ze zbyt nagłym, wybijającym z ogólnej korespondencyjności obrazu pośpiechem. W scenariuszowym założeniu, w kiełkujące z prędkością rozrostu małego xenomorpha uczucia głównego bohatera powinniśmy uwierzyć, choć czasu najczęściej nie starcza, by słowa zastąpiły czyny, a narracja zaprogramowała tę wiarę z większą gracją. Mimo zaangażowania świetnej obsady (Tye Sheridan, Olivia Cooke i przede wszystkim Ben Mendelsohn, jako niewzruszony archetyp szefa złej korporacji) protagoniści „Ready Player One” nie są najbardziej rozbudowanymi postaciami z katalogu Spielberga i funkcjonują najczęściej jako pozbawione przesadnie mięsistego tła, sympatyczne i barwne pionki na reżyserskiej szachownicy, która z góry zakłada funkcje każdej z figur.

explosie-in-ready-player-one.jpg

Nie ma natomiast w filmie najmniejszego kłopotu z przejściem między generowanym cyfrowo światem a realizmem dystopijnej przyszłości. Zwłaszcza w ostatnim akcie, w którym akcja nieustannie lawiruje między OASIS a Columbus w Ohio, bezwiednie przenosimy się z jednego do drugiego, bez poczucia najmniejszej nienaturalności. Efekty specjalne składają się na bodaj najbardziej oszołamiający spektakl CGI, jaki było mi dane zobaczyć na srebrnym ekranie, a zdjęcia Janusza Kamińskiego jak zawsze zachwycają, stawiając tu na zdecydowany wizualny dysonans, między tym co prawdziwe a tym co wykreowane sztucznie. Dwie rzeczywistości rozdziela nie tylko paleta kolorystyczna, ale również diametralnie inny styl prowadzenia kamery. Warto w tym miejscu zauważyć, że na potrzeby „Ready Player One” Spielberg – choć jego filmy zawsze charakteryzował wyjątkowy wizualny język i stylistyka – nabył i opanował w senseiskim stopniu wtajemniczenia zupełnie nowy zestaw umiejętności. W OASIS długie sekwencje akcji, składające się z szalenie bogatych, pojedynczych ujęć, dynamicznie chaotyzowanych gęsto stosowanymi snap zoomami, prezentują się jak najlepsza, najbardziej angażująca gra video we wszechświecie. Nikt nie potrafi zagospodarować sceny akcji z równie uporządkowanym, chaotycznym wdziękiem co Steven Spielberg. Krótko po rozpoczęciu filmu „Ready Player One” wrzuca widza na głęboką wodę w sekwencji wyścigu z udziałem między innymi: DeLoreana z „Powrotu do przyszłości”, Interceptora należącego do Maxa Rockatansky'ego i pierwszego Batmobilu – sekwencji tak rewelacyjnej, że szczęki musiałem szukać kilka pięter poniżej twarzy, długo po tym jak film poszedł naprzód. Doskonała, nieskrywanie infantylna zabawa.

ready-player-one.jpg

Popularnym jest by Spielbergowi wyrzucać jego skłonność do podniosłości, która to część widzów wprawia w skrajne zakłopotanie, prowokując przy tym często niekomfortowe, zażenowane (i frustrujące, zwłaszcza w kinie) sapanie. Muszę powiedzieć, że spielbergowski humanizm, ów starannie pielęgnowane sacrum króla eskapizmu, nigdy nie wydało mi się niczym więcej jak bajecznym podsumowaniem naszego rasowego potencjału. Nie ma nic złego w marzeniu o tym, jacy ludzie mogliby być, i kultywowaniu wiary w to, gdzie i jak człowieczeństwo powinno się objawiać. Ponad wszystko Steven Spielberg jest marzycielem. Konsekwentnie, „Ready Player One” charakteryzuje patos tak typowy dla amerykańskiego reżysera, jak w każdym z jego filmów – również tutaj ani nie razi, ani nie wydaje się wymuszony. Nie po raz pierwszy, oglądając film Spielberga, można poczuć się dumnym z bycia człowiekiem i wspólnie z twórcą doświadczać wyjątkowości, która gdzieś tam prawdopodobnie drzemie.

Słowem podsumowania: nie wiem, czy oczekiwanie na którykolwiek spośród innych filmów Spielberga wiązało się z większym niepokojem niż to sprzed seansu „Ready Player One”. Zwiastuny ani nie porywały, ani nie wskazywały na to, że będziemy mieć do czynienia z czymś więcej niż przeciętnym festiwalem efektów komputerowych. Przepraszam Steven, że zwątpiłem. Nowy film twórcy „Szczęk”, choć daleki od tytułu najlepszego filmu w dorobku reżysera, to przede wszystkim pierwszorzędna rozrywka, znakomita oda do Wiecznych Dzieci, a przy tym rewerbujący jak ryk T-Rexa w wymarłych kopalniach Morii, majestatyczny micdrop wobec wszystkich twórców kina akcji. Mistrz powrócił; patrzcie i podziwiajcie, bo czar jego „Ready Player One” pozostanie z nami na długo.

Ocena końcowa: 5/6

źródło: Warner Bros.