„1899” – przedpremierowa recenzja serialu. Cisza na morzu

W najbliższy czwartek w ofercie Netfliksa pojawi się serial „1899”, czyli kolejna produkcja od twórców znakomicie przyjętego, niemieckiego serialu „Dark”. Tym razem, twórcy zabiorą widzów na pełne morze w ramach historii bardziej wielowątkowej i złożonej (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Jak wypada tajemniczy rejs proponowany przez platformę streamingową?

Twórcy „Dark” nakręcili dla Netfliksa tylko jedną serię, ale na dobre wyrobili sobie u widzów platformy opinię serialowych mastermindów, ze szczególnym drygiem do wielokątnych narracji i precyzyjnych fabularnych łamigłówek. W przypadku „1899” bazowa koncepcja jest właśnie taka: połączyć ze sobą wiele nieprzystających do siebie elementów i zagubić widzów wewnątrz serialowego labiryntu. Tym razem jednak, zamiast małomiasteczkowych sekretów cofamy kalendarz o ponad sto lat i trafiamy na pokład brytyjskiego parowca „Kerberos”. Okręt wypłynął z Londynu i zmierza w stronę upragnionego amerykańskiego wybrzeża. Pasażerowie, uchodźcy z wielu różnych państw Europy (i nie tylko), zerkają w stronę Nowego Świata z nadzieją na odwrócenie dotychczasowego losu. Wszyscy – jak moglibyśmy się spodziewać po twórcach „Dark” – skrywają też mroczne sekrety. Do imigrantów z między innymi Francji, Hiszpanii czy Polski (rodzimy pierwiastek reprezentuje w serialu Maciej Musiał znany z „Rodzinki.pl” i „1983”) docierają niepokojące wieści o bliźniaczym parowcu, „Prometeuszu”, który zaginął na środku Atlantyku kilka miesięcy wcześniej. „1899” to bez wątpienia projekt bardzo ambitny i – koncepcyjnie – przerastający „Dark” pod każdym możliwym względem. Angażując do głównej obsady różnorodną grupę aktorów, twórcy zamyślili sobie przedstawienie w serialu iście kosmopolitycznego tygla osobowości, w którym ścierają się klasy, nacje, rasy i orientacje. A nad całym tym zamieszaniem unosi się niewytłumaczalne metafizyczne zagrożenie, które objawia się bohaterom w snach, wizjach na jawie, a wkrótce również w świecie rzeczywistym – gdy załoga spostrzega na horyzoncie porzuconego „Prometeusza”.

Na papierze” brzmi to bardzo ciekawie i z każdym kolejnym odcinkiem widać, że tak z trzema sezonami „Dark”, tak i z „1899” wiąże się sporo oryginalnych pomysłów. Znacznie gorzej jednak jest w tym przypadku z realizacją – zbyt często nowy serial Jantje Friese i Barana bo Odara przypomina seriale, które Netflix produkuje taśmowo. Wychodzenie poza ustalone ramy czasowe, zagadkowa symbolika, motywy traumy i tłumionych wspomnień, mieszanie konwencji gatunkowych (thriller kostiumowy złączono tu z psychologicznym science fiction) zderzają się z mozolnym prowadzeniem fabuły, grupą kompletnie pozbawionych polotu postaci i wieloma, wieloma nieuzasadnionymi dłużyznami czy zbędnymi powtórzeniami. Wyrywkowo prowadzone wątki, jak jeden mąż z resztą mdłe i monotonne, toczą się chaotycznie, kolejno chwytają i tracą zainteresowanie główną intrygą. Soczyste zwroty akcji i rozwijanie typowego dla siebie mystery box twórcy zachowują zawsze na koniec odcinków. Najistotniejsze wydarzenia rozgrywają zaś albo „pod narracją”, albo w formie niezręcznie pociętej – poprzetykanej nietrafionymi epizodami. Zamiast mocniejszego zagrywania asem w rękawie, „1899” często sięga też do oklepanych schematów z żeglarskich thrillerów, czy psycho-dreszczowców. Nieco ciekawiej i dynamiczniej zaczyna robić się dopiero od odcinka czwartego, czyli dla wielu oglądających już zdecydowanie zbyt późno.

1899 serial Netflix-min.jpg 

Mimo że zasadnicza część tekstu – centralna zagadka – rodzi pytania i układa ciąg znaków zapytania, które z łatwością pochwycą uwagę części widzów, wewnątrz samych odcinków brakuje większej oryginalności i bardziej odautorskiego języka. W wielonarodowości i wielojęzyczności obsady (bohaterowie przemawiają w serialu swoją ojczystą mową) też trudno odnaleźć ciekawszą warstwę, bo choć w założeniu celowano tu zapewne w pływający odpowiednik wieży Babel, „1899” rzadko prawdziwie wykorzystuje kulturową różnorodność. Odmienność językowa pełni natomiast rolę czysto kosmetyczną. Gdy scenarzyści chcą, by ich bohaterowie się ze sobą porozumiewali, język nie stanowi przeszkody w przekazywaniu nawet najbardziej złożonych planów. Gdy nie chcą – na drodze do udanej wymiany myśli stoi nie bariera językowa, a wymęczone gatunkowe schematy i stereotypy. (Jasnowłosi Holendrzy przejmują rolę religijnych fanatyków rodem z „Midsommar”, a wspomniany wcześniej Maciej Musiał gra dobrodusznego polaczka z wiecznie umartwioną miną, który albo przerzuca węgiel w maszynowni, albo pomaga komuś wstać).

Obok scenariuszowych słabostek brakuje też tym razem ciekawszej wizji reżyserskiej. Stojący za kamerą Baran bo Odar poprawnie niesie sceny jedną w drugą, ale poza ramowymi elementami serialu nie wynosi opowiadania ponad skąpą prezentację fabuły. Zgrzyty czuć już w finale premierowego odcinka, który reżyser postanowił podkreślić psychodeliczną kompozycją „White Rabbit” kapeli Jefferson Airplane. Rockowy klasyk, którym mierzono poziom kwasowego zjazdu w „Las Vegas Parano” to dzieło znakomite, ale w niczym „1889” nie pomaga. Podkreśla wręcz, że czegoś w tej netfliksowej realizacji bardzo mocno brakuje, że jest jakiś dysonans. Tę samą formę przyjęto z resztą również w pozostałych odcinkach – każdy z nich kończy się wybranym hitem z rockowej playlisty (usłyszymy chociażby Echo & The Bunnymen, Hendrixa czy Blue Oyster Cult). Z takiego połączenia nic dobrego dla serialu nigdy nie wynika. Innymi słowy, mimo naprawdę ciekawego pomysłu – bo wiele dałoby się wyciągnąć w horrorze z motywu podróży do amerykańskiej „ziemi obiecanej” – twórcy „Dark” zapuścili się za daleko od brzegu i pobłądzili we mgle.

Ocena serialu „1899”: 3/6

zdj. Netflix