
Wczoraj, czyli 14.10.2022 roku w kinowym repertuarze pojawiła się nowa premiera – projekt Davida O. Russella pod tytułem „Amsterdam”. Amerykański reżyser zdobył uznanie krytyki i poklask publiczności tytułami, takimi jak „Fighter” lub „Poradnik pozytywnego myślenia”. Czy mimo kilkuletniej przerwy artysta jest w dobrej kondycji twórczej? Jak poradziła sobie gwiazdorska obsada jego filmu? Portal Filmożercy.com zaprasza do zapoznania się z poniższą recenzją.
W retrospekcji wieńczącej pierwszy akt najnowszego filmu Davida O. Russella publiczność ma okazję przekonać się, jakie są źródła znajomości głównych bohaterów. Burt Berendsen (Christian Bale) jest młodym lekarzem, próbującym uzyskać względy swoich należących do nowojorskiej socjety teściów, natomiast Harold Woodman (John David Washington) to walczący z uprzedzeniami, czarnoskóry żołnierz z prawniczymi aspiracjami. Obaj panowie poznają się na francuskim froncie pod koniec I wojny światowej, a gdy zostają okaleczeni lotkami szrapnela ich ranami zajmuje się sanitariuszka o imieniu Valerie (Margot Robbie). Ten osobliwy tercet błyskawicznie zawiera przymierze zbudowane na łączących ich poglądach, kolekcji nietypowych wojennych rękodzieł oraz wspólnego wykonania „nonsensówki”. „Nonsensówką” bohaterowie nazywają improwizowaną piosenkę stworzoną z przypadkowych fraz zapisanych na skrawkach papieru, które później zostają wylosowane ze szklanego naczynia… Można podejrzewać, iż złośliwi widzowie mogliby stwierdzić, że właśnie w ten sposób został skonstruowany scenariusz do filmu „Amsterdam”.
Twórca „American Hustle” wraca na duży ekran po kilkuletniej przerwie od swojego triumfalnego maratonu sprzed dekady. Co prawda „Joy” z 2015 roku jest produkcją, która nie uzyskała powszechnego uznania, ale jego trzy poprzednie obrazy były ówcześnie docenianie pod względem reżyserskim, scenariopisarskim oraz – przede wszystkim – aktorskim. Choć Russell nigdy nie odbierał osobiście nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej to Melissa Leo, Jennifer Lawrence oraz Christian Bale zawdzięczają występom w jego dziełach sukcesy podczas oscarowej gali. Niestety, opowieść o leczeniu (bardziej dosłownie niż w przenośni) blizn wojennych w czasach wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych nie może liczyć na podobne wyróżnienia. Kryminalna intryga, rozrastająca się na skalę nazistowskiego spisku wyższych sfer, nieudolnie przekuta na grunt koślawo wyreżyserowanej komedii kumpelskiej owocuje wrażeniem tematycznego nieporządku, połączonego z brakiem dramaturgicznej ciągłości.
Wspomniany powyżej chaos nie dotyczy wyłącznie warstwy merytorycznej „Amsterdamu” i może być zauważalny na wielu innych płaszczyznach filmu. Montaż Jaya Cassidy’ego nie pomaga w utrzymaniu równego tempa narracji, a część przeciągniętych wątków oraz błędów kontynuacyjnych jest świadectwem niedopatrzeń zarówno w łączeniu następujących po sobie scen, jak i poszczególnych ujęć. Muzyka skomponowana przez Daniela Pembertona nie potrafiła uchwycić docelowego charakteru opowieści, z czym również mają problem sterylne zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. Nawet jeden z wielkich mistrzów sztuki operatorskiej nie był w stanie nadać warstwie wizualnej autorskiej jakości, przez co efekt jego pracy wygląda niczym seria estetycznych kadrów pocięta nieprecyzyjną ręką montażysty.
Niezadowalający aspekt kwestii technicznych jest jednak rezultatem mętnej wizji reżysera na sportretowanie tej na poły autentycznej historii, pogrzebanej pod amatorskim scenariuszem z kuriozalnymi dialogami. David O. Russell pręży się i napina, by jego twór nabrał kinofilskiego sznytu tarantinowskich produkcji – jego tekst, niestety, cierpi na deficyt błyskotliwych wypowiedzi, a także inteligentnego humoru. Próby rozbawienia widza wypadają w większości dość drętwo, a pointy słownych przepychanek mijają się z wyznaczonym punktem z powodu braku wyczucia komediowej chwili. Cyklicznie wtrącane fabularne bądź inscenizacyjne „atrakcje” w ogólnym rozrachunku zalatują desperacką próbą uszlachetnienia lub wzbogacenia siadającego tempa mało angażującej opowieści. Na początku seansu można odnieść wrażenie, iż reżyser pogania swoich aktorów, by serwowali swoje kwestie dialogowe z nienaturalną szybkością, nadając im niepoważne (a zarazem – niezabawne) brzmienie, którego celem najwyraźniej jest maskowanie słabości samego tekstu. Taktyka stosowana przez Russella działa jednak przeciw niemu, uwypuklając mielizny emocjonalne scenariusza, a przede wszystkim – brak naturalnego rytmu prezentowanych wydarzeń.
Barwne postaci z intrygującymi dylematami nie są w stanie uratować przedsięwzięcia z powodu ich nagminnej absencji. Świat przedstawiony filmu jest zaludniony przez bohaterów całkowicie wypranych z charyzmy i pozbawionych interesującego rysu psychologicznego. Z tej perspektywy oczywiste wydaje się pytanie dotyczące obsady, bo chociaż w większości role nie są zbyt wymagające, to zatrudniono absolutną śmietankę pierwszej ligi Hollywood, tworząc jeden z najbardziej imponujących zespołów aktorskich w historii kina, którego rozpoznawalność jest jednocześnie zbędna. Poza wspomnianą wcześniej trójką protagonistów, na ekranie zobaczyć można Anyę Taylor-Joy, Andreę Riseborough, Zoe Saldanę, Chrisa Rocka, Ramiego Maleka, czy też Roberta De Niro. Zatrudnienie tak znanych nazwisk nie ma innego zastosowania, niż odpowiednia promocja obrazu – większość z tych artystów nie ma wiele do zagrania, nie wykorzystuje nawet połowy możliwości posiadanego talentu, a na planie pojawia się głównie w celu zainkasowania swojej gaży. Christian Bale to profesjonalista, który nawet w niezbyt udanej produkcji potrafi stworzyć magnetyzującą kreację, a Michael Shannon i Mike Myers stanowią nieoczywisty ekranowy duet, jednakże jest to bardzo skromne pocieszenie w obliczu ponad dwugodzinnego cyklu rozczarowań.
„Amsterdam” prezentuje się jako karykatura filmowej narracji z przerośniętymi ambicjami autora. Reżyser „Fightera” próbuje bawić się możliwościami uprawianego rzemiosła, udowadniając, iż obrana strategia jest poza granicami jego umiejętności, natomiast forma niepożeniona z treścią daje efekt sztuczności. Przestoje fabularne, z których kiełkuje nuda dodatkowo kaleczą tę częściowo opartą na faktach historię; opowieść, którą według Davida O. Russella należy skwitować trywialnymi komunałami imitującymi głębię przekazu.
Ocena filmu „Amsterdam”: 2+/6
zdj. 20th Century Studios