W piątek do polskich kin zawita film „Avatar: Istota wody”. Jak po trzynastu latach wypada powrót do świata wykreowanego przez Jamesa Camerona w największym kinowym hicie wszech czasów? Zapraszamy do lektury recenzji.
Najwyższy czas położyć kres trzynastoletniemu bezkrólewiu. Oto bowiem powrócił Midas X Muzy, władca każdej z dziewięciu liter sławetnego HOLLYWOOD, Mr. BlockBuster we własnej osobie. Po wielu latach skrupulatnych przygotowań James Cameron oficjalnie ukończył drugiego z „Avatarów” i wreszcie może pokazać go całemu światu. Bo któż inny, jak nie on jest w stanie przedrzeć się przez zasilane nostalgią odmęty Marvela, Gwiezdnych wojen czy niekończącej się batalii Chrisa Pratta z dinozaurami? Kino to już co prawda przestrzeń zupełnie odmienna niż dekadę temu, lecz pośród szalejących wartości tego rynku można znaleźć kilka stałych. Jedna z nich mówi, że wbrew sceptykom Cameron zawsze wychodzi na swoje. Czy zatem Mesjasz mainstreamu faktycznie powrócił? Czy lada chwila będziemy bić pokłony nowemu liderowi box office’u? Nie wiem. Wiem natomiast, że „Avatar: Istota wody” to obłędny film, który zrobił ze mną to samo, co towar zrobił z Cypisem w słynnej piosence o butach.
Zdaję sobie sprawę, że wciąż tkwię w pociągu pędzącym ku stacji Hype’u. Ale hej, czy przypadkiem właśnie nie o to chodzi w tej grze? By móc tymczasowo zatracić się wewnątrz czterech granic kadru? By chcieć zanurzyć się (wink, wink) wraz z bohaterami w przygodzie, po której ciężko podnieść się z kinowego fotela? Nowy film Camerona zapewnia poziom immersji, jakiego w wysokobudżetówce nie doświadczyłem od dawna (a przecież w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy na ekrany trafiła wyborna „Diuna” i porywający „Top Gun: Maverick”). 68-letni Kanadyjczyk jest jednym z niewielu artystów, w których rękach dialog między niebieskim humanoidalnym stworem i olbrzymim wielorybem może chwycić za gardło. W „Istocie wody” reżyser korzysta ze sprawdzonego — przez samego siebie — przepisu. Podobnie jak w drugim „Terminatorze” akcja świadczy swe usługi w rozbudowie relacji między postaciami, z kolei wzorem „Titanica” wizualna maestria wtóruje storytellingowi. Szum wokół sequelu z czasem ucichnie, ale ja już wiem, że za rok też będę bawił się świetnie. Tak samo, jak bawiłem się kilka dni temu, powtarzając „jedynkę”.
Od czasu wydarzeń znanych z pierwszej części sagi na Pandorze upłynęło mniej więcej tyle samo lat, co w naszym rzeczywistym uniwersum. W ciągu tych kilkunastu wiosen Jake Sully (Sam Worthington) i Neytiri (Zoe Saldana) bynajmniej nie próżnowali. Ex-międzyrasowa para połączyła końcówki swoich kucyków co najmniej trzykrotnie, wobec czego na świat przyszła ich wesoła gromadka: Neteyam (Jamie Flatters), Lo’ak (Britain Dalton) i Tuktirey (Trinity Jo-Li Bliss). To jednak nie wszystko, gdyż przywódcy klanu przygarnęli do siebie jeszcze dwójkę gagatków – Spidera (Jack Champion), ludzkiego chłopca urodzonego w bazie kolonizatorów oraz Kiri, uroczą nastolatkę o twarzy i głosie Sigourney Weaver (sic!). Leśną sielankę Sullych raz jeszcze przerywają „ludzie z nieba”, głodni podbojów i zemsty rekombinanci pod przywództwem niebieskiej wersji płk. Milesa Quaritcha (Stephen Lang), której wszczepiono dysk z pamięcią i osobowością antagonisty „Avatara”. Wyżej wymienionym zajściom Cameron poświęcił kilkudziesięciominutowy i napakowany szczegółami prolog, dzięki czemu możemy oswoić się z nowymi bohaterami, jak i rodzinną dynamiką, na zasadzie której funkcjonują.
![]()
Właściwa akcja „Istoty wody” rozpoczyna się w momencie exodusu familii ze znanej z poprzedniej części pandorańskiej puszczy na tereny nadmorskie, gdzie rządzi klan Metkayina. Wyspecjalizowanej w nurkowaniu grupie przewodzi Tonowari (Cliff Curtis), którego żona Ronal (w tej roli Kate Winslet) jest duchową przywódczynią plemienia. Władcy wielkiej wody też mają swoje potomstwo, dumnego myśliwego Aonunga (Filip Geljo) oraz roztropną Tsireyę (Bailey Bass). Jeśli w tym momencie zaczynacie odczuwać syndrom Silmarillionu, to spieszę z wyjaśnieniem – film Camerona nigdy nie przytłacza zbędnymi wątkami czy nadmierną ilością informacji. Narracja podzielona między dziatki (Jake i Neytiri zostali w gruncie rzeczy zdegradowani do drugiego planu) płynie pomału, poświęcając naprawdę dużo czasu (pamiętacie, że film trwa nieco ponad trzy godziny?) taktownej ekspozycji. Jestem pewien, że po upływie pierwszych sześćdziesięciu minut, będziecie w stanie wskazać, kto w stadku został naczelnym nerdem, a komu przypadła rola awanturnika. Wsparty scenariuszową pomocą Ricka Jaffy i Amandy Silver (małżeńskie duo odpowiedzialne za reboot „Planety małp”) Cameron oscyluje wokół charakterologicznych archetypów, lecz dzięki sprawnym paralelom z „życiem na planecie Ziemi” wychodzi mu opowieść, która okaże się bliska sercu wielu widzów.
Pomimo że warstwa tekstualna filmu jest zdecydowanie najsłabszym elementem układanki (Cameron ma wciąż problem z łopatologicznością pierwszego aktu, gdzie bohaterowie za sprawą vlogów dosłownie tłumaczą nam, co się dzieje), drugi „Avatar” nigdy nie traci siły przebicia. Idąc przykładem poprzednika, „Istota wody” nie sili się na skomplikowaną fabułę czy rozległe niczym Drzewo Dusz motywy, które będzie można eksplorować w jednym z trzech zaplanowanych sequeli. To w tej samej mierze prostolinijna, co spójna historia, którą reżyser ogrywa na bardzo osobistych nutach (James wraz z żoną Suzy mają piątkę dzieci, w tym dwoje przybranych z poprzednich małżeństw). W rękach innego twórcy moglibyśmy skwitować je fałszem czy żerem na emocjach widzów, jednak Cameron nieprzerwanie serwuje je z wyczuciem. Może to dlatego, że spokorniały z upływem lat mężczyzna sam zwykł określać się „ojcem dupkiem”, a może dlatego, że – jak mało który filmowiec – potrafi zręcznie łączyć dramaturgiczną potyczkę z rozwojem postaci.
Podobnie jak w przypadku obrazu z 2009 roku, „Istota wody” jest nade wszystko kolosalnym osiągnięciem technologicznym. Fakt, iż Cameron jest rzemieślniczym perfekcjonistą, jest powszechnie znany i nawet najbardziej zatwardziali krytycy pierwszej odsłony musieli być świadomi, że i tym razem reżyser ustawi sobie warsztatową poprzeczkę kilka pięter wyżej. To, co jednak przedostało się na duży ekran po trzynastu latach przerwy, przerasta najśmielsze oczekiwania. Aspekt wizualny nowego projektu twórcy „Terminatora” sam sprawia wrażenie przybysza z przyszłości. Zupełnie jakby reżyser wrócił z 2029 roku i pokazał kolegom po fachu, jak można kręcić filmy. W dobie niepełnosprawnych efektów specjalnych w MCU czy smaczków pokroju upiornego mariażu „Kotów” z Jamesem Cordenem nowy „Avatar” jawi się jako Święty Graal kinowego doświadczenia. Jeśli macie taką możliwość, postarajcie się obejrzeć „Istotę wody” w trójwymiarowym IMAXie, bo to widowisko z gatunku tych, które prosi się o salę wypełnioną ludźmi po brzegi. Zaufajcie mi, bioluminescencyjne ryby i ogarnięte w języku migowym wieloryby nie wybaczą Wam, jeśli odtworzycie ten film na telefonie.
![]()
Filmowe przeżycie „Avatara” w równym stopniu wsysa, co kamufluje scenariuszowe niedostatki. Z jednej strony widz zapomina o zlekceważonym wątku nieugiętej generał (Edie Falco), bo zagapił się na skrzela pandorańskiej płaszczki, z drugiej zaś głębia świata przedstawionego karze wybaczać wszelkie niedociągnięcia. Niemniej w trakcie seansu ma się poczucie korzystania z dobrodziejstw technologii przede wszystkim na poczet bohaterów. To właśnie pod względem niuansów designu postaci Na’vi postęp technologiczny w „Istocie wody” widoczny jest najwyraźniej. Wszelkie ruchy, grymasy, krople potu i łez porywają nie tyle płynnością, ile poczuciem nieodpartego realizmu. Dopiero z czasem człowiek łapie się na tym, że po ekranie skaczą trzymetrowe stwory z ogonami. Cameron jest na tyle świadomym twórcą, że doskonale wie, by dawkować optyczne atrakcje. Wraz z pierwszym — odpowiednio przeciągniętym — wejściem pod taflę reżyser odkrywa dla kina niezbadany dotąd obszar. Pamiętacie „Otchłań” z 1989 roku? Pomnóżcie sobie efekty specjalne tamtego filmu przez trzy dekady modernizacji, to i tak nie będziecie blisko tego, jak dobrze wygląda drugi „Avatar”.
Wiele mówi się ostatnio o braku odciśnięcia piętna przez „Avatara” na światowej popkulturze; o tym, że część widzów nie pamięta imion głównych bohaterów, i że czas oczekiwania na „dwójkę” był tak długi, że publika zapomniała o sequelu. Dzieciaki nie przebierają się przecież za Na’vi na Halloween, sklepowe półki nie uginają się pod niebieskimi gadżetami, a fandom nowego IP Camerona ma pewnie mniej miłośników niż trzy pierwsze sezony „Psiego patrolu”. To wszystko prawda, ale co z tego? W czasach kiedy Marvel siłuje się z Netfliksem na płodność, łatwo jest przeoczyć kunszt blockbusterowego rzemiosła. Podczas gdy w Warnerze panuje kreatywny bałagan, a każdą kolejną franczyzę łączy się w Hollywood z respiratorem nostalgii, „Istota wody” daje się poznać jako powiew świeżego powietrza. To właśnie takimi filmami karmi się kino.
Ocena filmu „Avatar: Istota wody”: 5/6
zdj. Disney