Do polskich kin zawitała właśnie filmowa produkcja o lalce Barbie. Czy tytuł z Margot Robbie i Ryanem Goslingiem w rolach głównych spełnia oczekiwania, które zdążył zbudować podczas wyjątkowo udanej kampanii promocyjnej? O tym przekonacie się z poniższej recenzji.
„Barbie” uratuje letni sezon Warnerowi? Sukces w kinach murowany, ale czy zasłużenie?
Warner Bros. poniosło nie tak dawno wyjątkowo spektakularną i bolesną porażkę finansową. „Flash”, na którego wyprodukowanie wyłożono około 220 mln dolarów, przeszedł przez kina niemal niezauważony i zakończy pobyt na dużym ekranie z żałosnym dorobkiem wynoszącym około 270 mln dolarów. Swąd przepalanych dolarów da się wyczuć także w kontekście sierpniowej premiery kolejnego superbohaterskiego widowiska „Blue Beetle”. Kto by się spodziewał, że z pomocą Zaslavowi przyjdzie Greta Gerwig, reżyserka mająca na swoim koncie takie produkcje jak „Lady Bird” czy „Małe kobietki”. Tymczasem okazuje się, że film o stereotypowej blondwłosej piękności powołanej do życia w 1959 roku przez Ruth Handler ma wszystko, aby rozbić bank: świetną kampanię promocyjną sprawiającą, że wiralowe filmiki zalewają w ostatnich tygodniach TikToka, Twittera i Facebooka, a sygnowane jego logiem produkty i piosenki promujące widowisko wyskakujące już nie tylko z lodówki, ale też zza pralki. Jest też rewelacyjnie dobrana obsada – ktoś ma wątpliwości, że Robbie i Gosling zostali stworzeni do zagrania Barbie i Kena? Na koniec pojawiły się też dobre recenzje od krytyków, a jeśli dodamy do tego samonapędzającą się narrację o wielkim starciu z „Oppenheimerem”, to już teraz można mówić o jednym z najgłośniejszych filmów ostatnich lat i fenomenie promocyjnym. „Barbie” bank rozbije, co do tego nie ma już wątpliwości, ale czy u podłoża finansowego sukcesu będzie stał dobry film?
Produkcja zabiera nas do kobiecego raju, Barbielandu, w którym wszystkie lalki tworzą idealne społeczeństwo, doskonałą wersję Ameryki. Każdy dzień jest perfekcyjny, każdy dzień jest taki sam. Idealnie przypieczone tosty na śniadanie? Są. Spędzanie wolnego czasu na plaży? No pewnie. A co powiecie na wieczorną imprezę w towarzystwie najlepszych przyjaciółek? Na czele Barbielandu stoi Pani prezydent, w sądzie najwyższym zasiadają rzecz jasna same kobiety, a idealną służbę zdrowia i całą infrastrukturę zawdzięczamy, tak zgadliście, kobietom. Tymczasem wszystkie warianty Kena mają tylko jedno zadanie – być dodatkiem dla każdej z Barbie, zabiegać o ich względy i być na każde ich zawołanie. Mieszkanki Barbielandu są przy tym święcie przekonane, że uruchomienie taśmowej produkcji plastikowych lalek od Mattel okazało się dla kobiet z prawdziwego świata punktem zwrotnym. Barbie niczym monolit z „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka doprowadziła do tego, że przedstawicielki płci żeńskiej zyskały pełną samoświadomość, stały się równe mężczyznom i zajęły należne im miejsce w społeczeństwie. Pewnego dnia nasza stereotypowa Barbie (Margot Robbie) – blondynka o błękitnych oczach i idealnej figurze – budzi się jednak z dziwnym poczuciem, że coś jest nie tak. W jej głowie zaczynają kiełkować pesymistyczne myśli, zaczyna nawet rozmyślać o śmierci i tak o to trafia do Dziwnej Barbie, tutejszej odpowiedniczki Morfeusza z „Matriksa”, która wysyła naszą bohaterkę do świata ludzi, aby odnalazła dziewczynkę, która się nią bawi i dowiedziała się, co ją trapi – bez tego nie będzie mogła wrócić do swojego idealnego życia.
Co za dużo, to niezdrowo! „Barbie” łamie się pod ciężarem własnych ambicji
W pierwszych dziesięciu minutach mamy więc nawiązanie – i to dosłowne – do dwóch legendarnych dzieł (pop)kultury. Scenariusz do „Barbie” autorstwa Grety Gerwig i jej partnera Noaha Baumbacha jest wyjątkowo skrajnym przykładem tekstu, który w półśrodki się nie bawi. Od początku do końca stawia na prostolinijność zarówno w podawaniu nam swoich przemyśleń, jak i wszelkiego rodzaju dowcipów. Pojawia się przy tym łamanie czwartej ściany czy też meta humor – żart z samej Robbie, Warnera, firmy Mattel, i – o zgrozo! – „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera”, ale tylko czasami filmowi udaje się tak naprawdę trafić w punkt. Większość seansu upływa nam pod znakiem mniej udanych, a niekiedy całkowicie chybionych dowcipów. Głównym problemem filmu jest jednak przerost ambicji duetu Gerwig-Baumbach. Filmowa „Barbie” próbuje złapać wszystkie sroki za ogon: chce być filmem krytykującym kapitalizm, chce być filmem rozprawiającym o patriarchacie i feminizmie, chce być opowieścią o wyzwoleniu i poszukiwaniu swojego miejsca w dzisiejszym społeczeństwie, a jakby tego było mało, kompletnie na doczepkę, chce być też historią o zepsutych relacjach matki i córki. Trudno ocenić, z którego zadania Gerwig wywiązuje się tutaj najgorzej, ale gdybym musiał stawiać, to postawiłbym na ostatni z tematów – aż dziw bierze, że ta sama osoba odpowiada za świetne „Lady Bird”. Przez cały seans jesteśmy bombardowani kwestiami dialogowymi czy monologami, w których bohaterowie, korzystając z CAPS LOCKA, zalewają nas problemami współczesnego świata, próbując przekonać do głoszonych tez i nawet jeśli mają racje, to fakt, że robią to z subtelnością godną pożałowania, wzbudza w nas już nie tyle niechęć, co zmęczenie. Co jest jednak zaskakujące Gerwig niejako doznaje duchowego przebudzenia pod koniec swojego nowego filmu i dosłownie na ostatniej prostej udowadnia nam, że nadal jest w stanie poruszać widza – potrafi być do bólu szczera i naturalna oraz rzucić nas na kolana swoją wrażliwością. Finał przynosi więc coś w rodzaju katharsis, ale tylko na chwilę, tylko do momentu, w którym zdamy sobie sprawę, jak męczące było dla nas ostatnie półtorej godziny. Przez cały seans daje się bowiem odczuć wyciekające z każdej sceny niezachwiane niczym przekonanie Gerwig o swojej nieomylności. Film od początku do końca sprawia wrażenie przesadnie zadowolonego z tego, jakie prawdy oraz w jaki sposób przekazuje. Ostatecznie jak na ironię, „Barbie” okazuje się jednak niczym więcej jak wydmuszką, piękną, ale pustą w środku lalką przekonaną o swojej atrakcyjności i bezbłędności.
And The Oscar Goes To...
Żeby nie było aż tak pesymistycznie, trzeba wspomnieć też o kilku zaletach „Barbie”. Zgodnie z tym co zapowiadały zwiastuny, mamy do czynienia z filmem zachwycającym pod względem wizualnym i realizacyjnym. Barbieland ugina się od przyciągających wzrok scenografii, a precyzja i różnorodność kostiumów zasługuje na pełne uznanie. Nominacje do najważniejszych nagród wydają się tutaj formalnością. Świetnie jest też pod względem samego aktorstwa. Margot Robbie daje siebie wszystko w tej roli i jest to bez wątpienia jedna z jej najlepszych – zaryzykuje stwierdzenie, że najlepsza – kreacji. Nie będzie jednak tajemnicą, że show kradnie tutaj Ryan Gosling w roli Kena. Na obronę Robbie zaznaczę jednak, że scenariusz daje Goslingowi ku temu znacznie więcej możliwości niż w przypadku głównej gwiazdy produkcji. Trzeba jednak gwiazdorowi „La la land” oddać, że okazję te wykorzystuje. Jego Ken – zamknięty w doskonałym ciele mężczyzny dzieciak z kompleksami – kradnie każdą, absolutnie każdą scenę, w której się pojawia. Na drugim i trzecim planie też nie brakuje udanych występów, chociaż scenariusz nie daje im wystarczająco dużo okazji do tego, by zalśnić.
„Barbie” jest więc wizualnym spektaklem i aktorskim popisem Goslinga, ale niczym więcej. Scenariusz porywający się na próbę diagnozowania problemów dzisiejszego świata ciężaru swoich ambicji nie dźwiga. Próbując komentować między innymi korporacyjne praktyki, kończy jako produkt przefiltrowany przez korporacyjną maszynę – gdy przychodzi czas na ujawnienie jednego z morałów, jesteśmy wręcz świadkami tego, jak Gerwig poddaje się w swoich próbach walki z tym całym konsumpcjonizmem i patriarchatem i wybiera najprostsze z możliwych rozwiązań. Kończy się na produkcie popadającym w pułapkę zuchwalstwa i zawodzie, dla tych, którzy oczekiwali czegoś więcej niż hałaśliwego i niezwykle chaotycznego scenariusza.
Ocena filmu „Barbie”: 3/6
zdj. Warner Bros.