„Blondynka” – recenzja filmu. Zabójstwo Marilyn Monroe przez wszystkie inne postacie w filmie

W środę na Netfliksie pojawi się długo wyczekiwana „Blondynka”, nowa filmowa opowieść o Marilyn Monroe z Aną de Armas w roli głównej. Jak z legendą gwiazdy kina poradził sobie reżyser Andrew Dominik? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

„Jedni kochają Marilyn, inni jej nienawidzą” – mówi w jednej ze scen „Blondynki” bohaterka Any de Armas – „ale co to ma wspólnego ze mną?”. Z reakcjami na najnowszy film Andrew Dominika jest i będzie na pewno podobnie. I w jego przypadku możemy też zastanawiać się, ile ma on rzeczywiście wspólnego z Marilyn Monroe. W rękach reżysera, który najpierw rozliczył się z jednym z formacyjnych mitów Ameryki, czyli historią Jessego Jamesa, życiorys aktorki przyjmuje formę kontrowersyjnej refleksji nad mitem, będącej amalgamatem zarówno faktów, jak i kompletnej fikcji otaczającej krótkie życie aktorki. W „Blondynce” reżyser chwyta rozproszone epizody – dzieciństwo pod opieką chorej psychicznie matki, początki w branży filmowej, nieudane małżeństwa, romanse – i składa je w formę wyraźnej, choć niekoniecznie czyniącej biograficzną zadość wypowiedzi. Co istotne, scenariusz oparto nie wprost na faktograficznych opracowaniach życia Monroe, a powieści Joyce Carol Oates z 2000 roku.

W istocie, produkcja w niczym nie przypomina obrazów biograficznych. Nawet takich, które w znacznej mierze opierają się na symbolach, czy narracyjnych uproszczeniach. W porównaniu do nich, „Blondynka” to surrealistyczny, medytacyjny i mierzący sobie niecałe trzy godziny guilt-trip. Dzieło niewątpliwie autorskie, na każdym poziomie realizacji i organizacji, ale i rażąco jednowymiarowe – i to paradoksalnie właśnie w odniesieniu do głównej bohaterki. Dominik niejako wykorzystał postać Monroe do opowiedzenia o sytuacji kobiet w branży filmowej, uprzedmiotowywaniu ich i seksualizowaniu. Widzom przekazał zaś wyczerpujące ćwiczenie w empatii, które w praktycznie każdej scenie przedstawia bohaterkę Any de Armas jako ofiarę nadużyć ze strony gigantów Hollywoodu, mediów, partnerów, masowej publiki. Każdego podmiotu, który rzeczywiście rozdrabniał Monroe, nakładał nań maski i etykiety. Bohaterka, właściwie Norma Jeane Mortenson, według Dominika i de Armas wydaje się przy tym postacią niezwykle kruchą: co rusz w filmie rozbijaną i rekonstruowaną. Rzucaną przy tym w koszmary rodem z kina grozy i narrację, która przewiduje dla niej tylko bezustanne tortury. 

Jak zapowiadały pierwsze zdjęcia, kubańską aktorkę faktycznie z niezwykłym skutkiem przetransformowano w legendarną gwiazdorkę z „Mężczyźni wolą blondynki”. Trudno sobie wyobrazić, by rola nie miała przynieść jej chociaż nominacji do przyszłorocznego Oscara. Będzie to bodaj minimalne wynagrodzenie za cierpienia, które Ana de Armas, kopiująca manieryzmy i mimikę autentycznej Monroe, nieustannie przeżywa na ekranie. (Dominik rzadko odwraca kamerę od scen przedstawiających przemoc psychiczną i fizyczną, w tym seksualną – w USA film doczekał się wręcz najwyższej kategorii wiekowej NC-17). Niemniej podczas seansu można uznać, że – przez ograniczony scenariusz – de Armas otrzymała okazję, by zalśnić w swojej roli tylko w jednym kluczu: obrazując rozpacz, spod której nie widać w pełni wykształconej postaci.

Ana de Armas jako Marliyn Monroe w filmie Blondynka.jpg

Reżyser ujmuje historię w narracji zerkającej na życiorys nie z perspektywy obiektywnej, a zapośredniczonej udręczoną duszą gwiazdorki. Zaburza więc chronologię, nadaje obrazom cechy odrealnione i upiornie zniekształcone, a jako podkład muzyczny wykorzystuje hipnotyzujące utwory Nicka Cave'a (brzmiące jak duchowa kontynuacja żałobnego albumu „Skeleton Tree”). Kolorystyką raz nawiązuje do Technicoloru, raz kompletnie film odbarwia, kiedy indziej sięga po imitację szesnastomilimetrowej taśmy, albo kamerę cyfrową w trybie night vision. Natłok środków stylistycznych, zapożyczeń z przeróżnych konwencji i nurtów, którymi operuje tu Dominik, skutkuje wręcz porażającą dawką kinematograficznych widokówek i pomysłowych sekwencji. (Wymieńmy chociażby apokaliptyczny pejzaż Los Angeles w otwarciu filmu, czy tłum żarłocznych fotografów, którzy obserwują Monroe z groteskowo rozciągniętymi paszczami). Przemieszanie formalne odnosi się też do zwężanego i poszerzanego co chwilę kadru (nawet w trakcie pojedynczej sceny). Takie i inne decyzje wobec „Blondynki” budują wrażenie postmodernistycznego eseju o kinie, niekoniecznie już zainteresowanego główną postacią, a samą ideą kulturowego fenomenu i niewyobrażalnej ceny, którą płaci się, by go ukuć.

Sportretowanie tragedii Marilyn Monroe w sposób zaproponowany przez Dominika przytłacza i niepokoi – zgodnie z zamysłem – ale i frustruje, gdy staje się ona męczennikiem niby-biografii nie do końca traktującej o niej samej. „Blondynka” nadaje Normie Jeane w istocie tylko dwa elementy charakterystyki: tęsknotę za ojcem i rozpaczliwą samotność i cechy te nieustannie zderza z bestialstwem Hollywood i świata show-biznesu. Jakby filmowiec chciał widzieć w Monroe tylko konsekwentnie rozkruszany klejnot, pomijając te elementy biografii aktorki, które świadczą o uporze i ostatecznej redefinicji własnego wizerunku. Kolejne sceny tytanicznej, od strony metrażu, struktury gładko przelewają się w siebie, przyjmując charakter na zmianę nieuchwytnie liryczny i dosłowny, wręcz ostentacyjny. Te ostatnie nazbyt często wydają się nietrafioną prowokacją. W momentach zawierających wyraźnie ukierunkowane oskarżenia (epizod z JFK już wzbudza ogromne kontrowersje, i słusznie) można mówić wręcz o otarciu się o – piętnowaną przecież – eksploatację. 

Przy całej empatii wobec Marilyn Monroe i niezwykłej wirtuozerii w technikach opowiadania, Andrew Dominik nieświadomie sam posunął się do pokrzywdzenia pierwowzoru swojej bohaterki. Wszak dla wielu była i jest nie „tylko” ikoną seksu, a nieoczywistą w swoim czasie przedstawicielką feminizmu. Postępową, mimo nakładanych na nią etykiet i odnoszącą triumfy nie tylko w aktorstwie, a również w produkcji filmowej. Za złożonym fenomenem Marilyn stoi również ona sama. Nie tylko male gaze – a właśnie taki uproszczony wniosek sugeruje „Blondynka”. 

Ocena filmu „Blondynka”: 3+/6

Zdj. Netflix