C.S. Forester „Misja Greyhound” – recenzja książki

21 lipca 2020 roku do sprzedaży trafiła objęta patronatem medialnym Filmożerców książka „Misja Greyhound” od wydawnictwa Zysk i S-ka. Na jej podstawie powstało widowisko wojenne z Tomem Hanksem w roli głównej (dostępne od 10 lipca na platformie Apple TV+). Zapraszamy do lektury naszej recenzji bestsellera Cecila Scotta Forestera.

Gdy po raz pierwszy trafiłem na zwiastun filmu „Misja Greyhound” z Tomem Hanksem w roli głównej, pierwszą myślą, jaka zrodziła się w głowie, było jedno słowo – „nareszcie”. I nie, nie chodziło o to, że tak bardzo wyczekiwaną była przeze mnie adaptacja powieści C.S. Forestera, o której nigdy wcześniej nie słyszałem, lecz o sam fakt, że w końcu powstaje film o tematyce bliskiej mi od najmłodszych lat. Filmów o wojnie na morzu, innych niż te mówiące o losach okrętów podwodnych czy wielkich bitwach, w których pierwsze skrzypce grało lotnictwo, jest naprawdę niewiele, a „Misja Greyhound” skupia się dokładnie na tym, w dodatku koncentrując się na niszczycielach, a to przede wszystkim o nich lubiłem czytać, wertując „Wielkie dni małej floty” Jerzego Pertka za szkolnych czasów. Zwiastun zapowiadał zatem dokładnie taki film, jaki chciałem obejrzeć, wkrótce okazało się, że również i sam film spełnił pokładane weń nadzieje, nawet jeśli pozostawiał pewien niedosyt już choćby tylko ze względu na króciutki czas trwania. Gdy więc nadarzyła się sposobność zapoznania się z powieścią, na której został oparty, nie zastanawiałem się długo.

Ledwie kilka minut temu odłożyłem „Misję Greyhound” na półkę. Odczucia, które wywołała lektura, różnią się jednak dosyć znacząco od tych, które towarzyszyły seansowi filmu. O tym jednak za chwilę, wpierw słów kilka o fabule. W trakcie bitwy o Atlantyk niezliczone konwoje z zaopatrzeniem dla aliantów w Europie przemierzały ocean w drodze na wschód. Były one ustawicznie narażone na ataki U-Bootów, niemieckich okrętów podwodnych. Ochronę przeciwko temu zagrożeniu zapewnić miały okręty eskortowe, wśród których najważniejsza rola przypadała zaopatrzonym w sonary i bomby głębinowe niszczycielom (zwanym także kontrtorpedowcami od ich pierwotnej roli, jaką było zwalczanie niewielkich jednostek nawodnych uzbrojonych w torpedy). Głównym bohaterem powieści jest komandor porucznik Krause, dowódca niszczyciela USS „Keeling”, a zarazem całej, liczącej cztery jednostki eskorty jednego z konwojów. Przebieg opisanych tu zdarzeń poznawać będziemy wyłącznie z jego perspektywy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że mamy tu do czynienia z opisem wydarzeń fikcyjnych, w których biorą udział tak samo fikcyjne okręty i marynarze – stanowi on jednak w znacznej mierze odwzorowanie tego, jak tego rodzaju rejsy wyglądały w rzeczywistości.

W tym miejscu następuje jednak pewien zgrzyt, który być może nie będzie stanowił problemu dla 90% czytelników, ale stanowi go dla mnie. Jednym z eskortowców okazuje się być polski niszczyciel ORP „Viktor”. No cóż, jak już fikcyjnie, to fikcyjnie, niby żaden problem, gorzej, gdy człowiek wie, że „rdzennie” polskich niszczycieli, a takim ma być wspomniany „Viktor” (czasami „Victor”), w wojnie na Atlantyku brały udział całe trzy – stojąca do tej pory przy gdyńskim nabrzeżu „Błyskawica”, „Burza” oraz zatopiony pod Narvikiem „Grom”. O ile dopisanie do liczącej dziesiątki jednostek tej klasy floty brytyjskiej czy amerykańskiej fikcyjnego niszczyciela nie stanowi problemu, tak dziwnie to wygląda, gdy chodzi o niszczyciel polski. Dodatkowo nadanie mu kryptonimu „Orzeł”, który w tym kontekście budzi bardzo konkretne i zupełnie odmienne skojarzenia, zorientowanego w temacie czytelnika ustawicznie „wybija z powieści”. Ciekaw też jestem, dlaczego tylko tę jednostkę tytułuje się kontrtorpedowcem, skoro jest to synonim określenia niszczyciel, stosowanego w odniesieniu do okrętu komandora Krausego.

Czytając książki Pertka i Kosiarza, można się było natknąć na cytowane w nich fragmenty zapisków i relacji marynarzy i oficerów. Zazwyczaj fragmenty te tyczyły się istotniejszych wydarzeń, które stanowiły jedynie przerywnik podczas rutynowych patroli i rejsów – niejednokrotnie znacząco uatrakcyjniały one narrację. Podczas lektury „Misji Greyhound” odnosimy natomiast wrażenie, że (choć powieść nie jest oparta na żadnym konkretnym rejsie) autor postawił sobie za punkt honoru oddanie każdego słowa, każdej komendy, a także myśli kapitana okrętu z tych kilku opisywanych tu dni. Ma to zarówno dobrą, jak i złą stronę. Ta pierwsza to atut, który docenią przede wszystkim miłośnicy tematyki – mamy tu w sposób realistyczny (choć niepozbawiony błędów) nakreśloną sytuację panującą na mostku niszczyciela uwikłanego w starcia z atakującymi konwój U-Bootami, poznajemy dylematy kapitana, a jego myśli służą za narzędzie do naświetlenia czytelnikowi konsekwencji decyzji, które ten podejmuje. Gdy jednak po raz dziesiąty, dwudziesty i setny natrafiamy na dialog składający się w głównej mierze ze współrzędnych, namiarów, komend wyznaczających kurs, gdy trafiamy na kolejne „Bardzo dobrze” będące swoistą wizytówką naszego kapitana, gdy po dwudziestu stronach opisu polowania na U-Boota, złożonego w dużej mierze z tego rodzaju kwestii, dowiadujemy się, że zgubiono trop i łowów zaprzestano, można poczuć znużenie. I czułem je nawet ja, miłośnik tematyki, który z niej pisał magisterkę. Nie pomaga również fakt, że trudno tu o większe emocje, bo choć niby ciągle coś się dzieje, to jednak dzieje się na dobrą sprawę wciąż jedno i to samo. W dodatku wszyscy podwładni naszego kapitana to praktycznie tłum bezbarwnych statystów, z których wielu pojawia się po raz pierwszy, gdy akurat mają do odegrania jakąś rolę, by potem zniknąć bez śladu. Emocji brak, bo trudno się o kogoś martwić – z tym problemem lepiej poradziła sobie ekranizacja, która rozbudowała postać stewarda (w powieści to anonimowy Filipińczyk, który nie odgrywa żadnej istotnej roli), myśli kapitana o żonie ubrała w formę retrospekcji i rozbudowała znacząco ledwie napomknięty w książce motyw ze wtrącaniem się Niemców do komunikacji radiowej konwoju. W powieści jeśli nawet ktoś ginie, to jest to nazwisko, którego wcześniej nie znaliśmy, a jeśli nawet pojawia się gdzieś próba zarysowania psychologicznej strony któregoś z podwładnych naszego kapitana (jak choćby niejakiego Carlinga), to zazwyczaj niewiele z tego później wynika. Trzeba jednak przyznać, że „Misja Greyhound” pozwala nam wejść w skórę dowódcy niszczyciela, wczuć się w jego rolę, niemal poczuć zimno, zmęczenie czy kojący smak wypijanej raz za razem kawy. Powtarzające się sytuacje, komendy czy zmieniające się nazwiska pełniących wachtę oficerów i marynarzy, wszystko to, choć czytelnika męczy, zdaje się służyć spełnieniu tego właśnie zadania. Szkoda jednak, że skoro i tak mowa o fikcyjnych wydarzeniach, autor nie zdecydował się nieco podkręcić dramatyzmu, by nie zamęczać tak czytelnika. Zamiast tego postawił na opisanie typowej sytuacji. Jeśli więc chcemy się przekonać, jak wyglądało eskortowanie konwoju przez Atlantyk i towarzyszące temu „atrakcje”, to można spokojnie sięgnąć po tę powieść, bo dokładnie tego się z niej dowiemy. Jeśli jednak liczymy na szybką akcję, ciekawych bohaterów z dobrze zarysowanymi relacjami oraz emocje, to najprawdopodobniej wypadałoby poszukać tego gdzie indziej.

 

I jeszcze kilka uwag na koniec: po pierwsze – już na samym początku nazwisko tłumacza (którym jest tutaj Jerzy Łoziński) przywołało we mnie dość traumatyczne wspomnienia związane z jego przekładem „Władcy Pierścieni”. Na szczęście tłumacz z reguły radzi sobie dobrze, a pierwszy, króciutki rozdział stanowiący dziwaczny koktajl metafor i silących się na poetycką głębię przemyśleń, które ustawicznie budzą skojarzenia z określeniem „grafomania”, jest w dużej mierze zasługą samego autora (chyba... bowiem do dziś prześladuje mnie w koszmarach rozdział o bitwie na polach Pelennoru w przekładzie pana Łozińskiego). Weźmy jednak pod uwagę, że to powieść z lat 50. ubiegłego stulecia. Pisało się wtedy inaczej. Na szczęście później jest już zdecydowanie lepiej. Sam tłumacz odpowiada także za przypisy dolne, w których czasami koryguje błędy autora, przy czym w pewnym momencie zdarzyło się tam zrobić z dział Boforsa działa Bosfor...

Druga sprawa – nasz kapitan jest człowiekiem głęboko religijnym i obeznanym z Biblią. Ma to swoje odzwierciedlenie we wrzucanych tu i tam (w ramach narracji, nie dialogów), czasami w sposób mocno niezgrabny, cytatach z Biblii. Zabieg ten (nie sam zamysł, lecz forma, w jakiej się go realizuje) bywa irytujący, bo najzwyczajniej w świecie wytrąca czytelnika z rytmu, zdaje się przy tym nieco pretensjonalny i wyraźnie nadużywany.

W skrócie – rzecz raczej dla entuzjastów tematyki, a jest szansa, że i oni będą ziewać, tak jak mnie się kilka razy zdarzyło. Film z Tomem Hanksem w porównaniu do swego książkowego pierwowzoru jest zdecydowanie bardziej przystępny i satysfakcjonujący.

Ocena: 3+/6

Gdzie kupić?

Pełny przegląd ofert

Książkę do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i S-ka.

zdj. główne Columbia Pictures / Sony Pictures / Apple TV+ / wydawnictwo Zysk i S-ka / zdj. własne