„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu” – recenzja filmu.  Zaginione królestwo

W piątek do kin zawita nowe superbohaterskie widowisko Marvela. Jak wypadła „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”? Zapraszamy do lektury naszej przedpremierowej recenzji.

Umarł król, niech żyje... no właśnie, kto? Wraz z przedwcześnie zmarłym Chadwickiem Bosemanem w zaświaty odszedł też T’Challa, ostatni z pocztu Czarnych Panter. Ostre niczym brzytwa pazury superherosa nie strzegą już mieszkańców Wakandy i ich skarbu – vibranium, najtwardszego ze znanych w uniwersum metali, który w realiach MCU jest dla obcych potęg równie łakomym kąskiem, co złoża ropy dla Amerykanów. Zgodnie z chęcią byłego władcy afrykańska potęga przewietrzyła gabinet filantropii, lecz drzwi do bezcennego surowca państwa nadal pozostają zamknięte. Nie przeszkadza to jednak uzbrojonym najemnikom w regularnym nawiedzaniu wakandyjskich ośrodków badawczych, o czym na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ donosi królowa Ramonda (Angela Bassett wjeżdżająca w „dwójce” na pełnej). Podczas gdy oczy świata obserwują matkę w żałobie, nestorka rodu kieruje wzrok na Shuri (Letitia Wright), córkę, która nie może przetrawić rozstania z bratem. Ojczyzna, tak samo, jak rodzina królewska, znalazła się na rozdrożu. Rodzi się spór, w którym w szranki stają ze sobą tradycja i nowoczesność, technologia mierzy się z ortodoksją. A wszystko, to gdy u bram jest nowy wróg. Czy w Wakandzie znajdzie się równy mu przeciwnik?

W kwestii jednoznacznych decyzji fabularnych będę trzymał język za zębami, ale jeśli jesteście na bieżąco z wszelkimi zapowiedziami, to powinniście doskonale wiedzieć, że superbohaterska sukcesja Wakandy bynajmniej nie skończyła się na T’Challi. Wróćmy jednak do początku. Do światowej stolicy vibranium trafiamy w momencie walki o życie króla. Władcę pokonała choroba. Żałoba po wakandyjsku to nie Wszystkich Świętych. Uroczystości towarzyszą festiwalowe w duchu celebracje, gdyż – jak stwierdził sam Boseman w marvelowskim debiucie - „śmierć nie oznacza końca, to raczej kolejny przystanek na drodze”. Poświęcony spuściźnie bohatera/aktora prolog nie tyle urzeka sentymentem, ile zgrabnie zapowiada fabularne konsekwencje poszczególnych postaci, przede wszystkim wspomnianej już Shuri, która odejście Czarnej Pantery przeżyła najdotkliwiej. To, co następuje później, czyli właściwy pierwszy akt filmu, jest poprowadzone w zasadzie bezbłędnie. Powracający jako reżyser (jak i współscenarzysta, raz jeszcze do spółki z Joe Robertem Colem) Coogler po profesorsku ustawia na planszy dramaturgiczne pionki. Twórca „Creeda” fachowo stopniuje napięcie, określając zamiary potencjalnych ekranowych „złoli” z powściągliwością i sprytem, który zostawia widzowi sporo miejsca na domysły.

Wzorem pierwszej „Czarnej Pantery” kontynuacja również mierzy się z przesłaniem antykolonialnym, celebrującym odrębność i kulturową niezależność. W tej sferze Wakandyjczykom towarzyszy nowo wprowadzona do MCU społeczność Talokan, przedstawicieli podwodnej cywilizacji rodem z mitologii azteckiej, którym przewodzi niejaki Namor (Tenoch Huerta), obdarzony niezwykłą mocą mutant sięgający pamięcią do czasów uberbrutalnej hiszpańskiej konkwisty. Nim na dobre poznamy bohatera, minie godzina ekranowego czasu, i to właśnie mniej więcej wtedy „Wakanda w moim sercu” gubi swój narracyjny szyk. Dzielący fabułę o kolejne lokacje i postaci Coogler wypada z rytmu dość prędko, co powoduje, że spójność, która cechowała „jedynkę” ulega w sequelu nieprzyjemnej dysharmonii. W drodze między Wakandą a Talokanem kilka chwil spędzamy m.in. w siedzibie CIA, na Haiti, a także campusie MIT, gdzie błyskotliwa wynalazczyni Riri Williams (Dominique Thorne) wpędza profesorów w kompleksy. Ponadto odwiedzamy jeszcze kilku wprowadzonych przy innych okazjach gości, jak choćby granego przez Martina Freemana agenta Rossa. Obecność drugiego planu zbyt często sprowadza się tutaj do kilku mniej lub bardziej nieistotnych scen, których znaczenie dosadnie wybrzmi najpewniej w jednym z kilkunastu przyszłych projektów.

czarna-pantera-wakanda-w-moim-sercu-min.jpg

Druga „Czarna Pantera” jawi się przede wszystkim jako film boleśnie nierówny. Niewdzięczne nagromadzenie postaci pobocznych (należałoby jednak pozytywnie wyróżnić historie Ramondy, Okoye czy podjadającego na wejściu marchewkę M’Baku, którzy doczekali się ciekawych rozwinięć) kładzie się cieniem na tempo, które w najgorszych momentach można przyrównać do sinusoidy. Jak na tak długi czas trwania („Wakanda w moim sercu” trwa 2 godziny i 40 minut), obraz sprawia niekiedy wrażenie niekompletnego. Coogler nie sprostał zadaniu, by zagospodarować każdy z trzech aktów w najlepszy z możliwych sposobów. Szczególnie ucierpiał na tym potencjał mezoamerykańskiego Talokanu, który na dobrą sprawę odwiedzamy tylko raz. Podwodna kraina mogłaby stanowić ciekawy kontrapunkt dla kolorowej wieloplemienności afrykańskiej Wakandy, ale szansa na zgłębienie tej strefy marvelowskiego krajobrazu zaginęła w – wyjątkowo ograniczonych wizualnie – czeluściach oceanu. Jeśli chodzi jednak o samo wyodrębnienie kultury Namora i jego podwładnych z wizerunku znanego z komiksów, to filmowcom należą się słowa uznania. Język, muzyka, charakteryzacja i kostiumy robią ogromne wrażenie, z kolei sam Namor – zagrany przez Huertę z frapującą mieszanką grozy i dezynwoltury – jest oddalony od bliźniaczego mu Aquamana, jak bardzo to tylko możliwe.

Długo by wymieniać elementy, w których wyczekiwany sequel ustępuje „Czarnej Panterze”. Skala wydarzenia kulturowego, jakim był pierwszy film nie tylko dla samego gatunku, ale dla mainstreamu w ogóle, jest nie do podrobienia. To jasne jak wschód słońca w Wakandzie. Jednak w 2022 roku, kiedy każde kolejne jednolite przedsięwzięcie wytwórni rodzi siedem innych, a cyfra pełnych metraży na koncie MCU wyniosła 30 (!), poprzedni projekt Cooglera zaczyna powoli przypominać rarytas. To naturalnie część większego problemu, splatającego ze sobą systematycznie pogarszające się wizualia (przykładów nie brakuje w „Wakanda Forever”) i żwawy rozrost, który może ostatecznie poskutkować zeżarciem własnego ogona. Niemniej, autonomiczny charakter pierwszej „Czarnej Pantery” wyrosły na gruncie tyleż etnicznych inspiracji, co sumiennego rzemiosła, utracił w kontynuacji swą siłę. „Wakanda w moim sercu” to film równie absorbujący, co gapowaty. W najlepszym wypadku poprawny, z serduchem we właściwym miejscu, ale za to dramaturgicznym bałaganem i okazjonalnym brakiem logiki. Namor to koniec końców piąta woda po Killmongerze, a pazurom nowej Czarnej Pantery przydałoby się naostrzenie. Król umarł.

Ocena filmu „Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”: 3+/6

zdj. Marvel