„Czarna Wdowa” – przedpremierowa recenzja filmu. Żyj i pozwól umrzeć

W przyszły piątek do polskich kin po dwóch latach przerwy zawita w końcu kolejne widowisko Marvela. Najpopularniejsze kinowe uniwersum na duży ekran po pandemicznej przerwie wprowadzi Scarlett Johansson powracająca do roli Czarnej Wdowy. Jak wypadają solowe przygody najpopularniejszej bohaterki MCU?

Mimo iż pierwsze poważne doniesienia na temat solowego filmu o Czarnej Wdowie w ramach MCU sięgają 2014 roku, to najbliższą rzeczą, jaką fani Natashy mogli nazwać zapowiedzią projektu, był sfabrykowany przez „Saturday Night Live” zwiastun, w którym wątek żeńskiej superbohaterki sprowadzony został do ckliwej komedii romantycznej. Od czasu wypuszczonego przed sześcioma laty skeczu – zwieńczonego jakże ironicznym hasłem „Marvel: We know girls” – wytwórnia wyciągnęła wnioski i śladem konkurencyjnego DCEU zaczęła bliżej przyglądać się swym kobiecym postaciom. Debiutującej na ekranach w przyszłym tygodniu „Czarnej Wdowie” daleko do SNL-owego wcielenia, dlatego należałoby raczej powiedzieć, że filmowy gigant odrobił lekcje. Niezależnie od korporacyjnego sznytu, drugi, po „Kapitan Marvel”, damski fragment komiksowej sagi to kino rzetelne, angażujące, no i wreszcie oddające swej bohaterce należytą uwagę.

Lwia część akcji w „Czarnej Wdowie” rozgrywa się między wydarzeniami „Wojny bohaterów” a „Wojny bez granic”, lecz istotę całej opowieści skrywa, wcześniej sugerowana jedynie fragmentami, geneza superbohaterki. Prolog filmu odsyła nas do czasów sprzed Avengersów, dzięki czemu odkrywamy zupełnie nowe karty z historii Natashy Romanoff: jej pochodzenie, zdobycie umiejętności oraz – stanowiące zdecydowanie najciekawszy aspekt fabuły – powiązania rodzinne. Scalenie wątków skomplikowanej przeszłości z zagrożeniami wiszącymi nad Natashą „współcześnie” stawia bohaterkę w samym centrum międzynarodowego spisku, w którym uwikłani zostają jej bliscy: Yelena Belova (doskonale wpasowująca się w marvelowską przebojowość Florence Pugh), Melina Vostokoff (Rachel Weisz) i odgrywający w „Czarnej Wdowie” rolę klasycznego komicznego przerywnika Alexei Shostakov (David Harbour), aka pierwszy radziecki superżołnierz Red Guardian. Powracająca w roli Natashy Scarlett Johansson będzie również musiała zmierzyć się z enigmatycznym Taskmasterem, złoczyńcą imitującym ruchy swoich przeciwników.

Czarna Wdowa Scarlett Johansson, David Harbour i Florence Pugh

Filmowi w reżyserii Cate Shortland (niezależnej australijskiej reżyserki, dla której „Czarna Wdowa” jest debiutem w kinie wielkich rozmiarów) i według scenariusza Erica Pearsona („Thor: Ragnarok”, „Godzilla vs. Kong”) udaje się nie wpaść w popularną w świecie blockbusterów pułapkę „zapchajdziury”, od której zdarzyło się ucierpieć choćby wspomnianej już „Kapitan Marvel” czy wyjątkowo mizernemu „Solo” z 2018 roku. Niezaprzeczalną cechą obrazu jest zatem poczucie obcowania z nieco odrębną, działającą na własnych warunkach produkcją. W miejsce ustawicznych napomknięć i charakterystycznie koncernowych odwołań otrzymujemy w pewnym sensie autonomicznie rozgrywającą się narrację, do której jedynie raz na jakiś czas przemycane są niuanse związane z rolą postaci w MCU (niemniej spekulantów słynnej teorii związanej z misją w Budapeszcie „Czarna Wdowa” powinna usatysfakcjonować). Pomimo modelowego, studyjnego wizerunku, reżyseria Shortland zachowuje rysy (zbliżonego w części do „Zimowego Żołnierza”) obrazu analogicznego gatunkowo do rasowego kina szpiegowskiego. Wreszcie, sama Natasha nie stanowi w filmie atrakcyjnego uzupełnienia, lecz ciężarem swego charakteru – na przekór grupie ciekawych postaci drugoplanowych – niesie „Czarną Wdowę” na barkach.

Otwierający IV fazę marvelowskiego uniwersum film nie zawodzi również w kontekście atrakcyjności widowiska. Tworzonym w nieco bardziej kameralnej manierze serialom – które w ciągu dwuletniej, pandemicznej przerwy były jedyną dostępną dla fanów MCU rozrywką – brakowało obecnego w pełnometrażówkach wigoru i energii scen walki. „Czarna Wdowa” niejako przypomina o możliwościach realizacyjnych najlepszych inscenizatorów i kaskaderów stajni, oferując w zanadrzu narrację skupioną na wyważonym prowadzeniu show, w którym znajduje się miejsce zarówno na czułość, jak i prężenie muskułów. Pod tym względem obraz odznacza się dość unikatowym zlepkiem konwencji „spy movie” z kinem familijnym. „Czarną Wdowę” ogląda się bowiem równie dobrze, kiedy tempo zwalnia i zostawia sporo miejsca na rodzinne niesnaski. Jednowymiarowość postaci (w szczególności Red Guardiana) potrafi momentami razić, jednak członkowie „wdowiej” familii są napisani dość poprawnie, a ich interakcje są w stanie przyprawić o szczery uśmiech. Sekwencje akcji są w gruncie rzeczy powtórzeniem wysokiego poziomu choreografii walk w Marvelu. Poszczególne sceny (jak choćby ta z ucieczką z więzienia) są przykładami potwierdzającymi zdolność pracowników studia do zręcznego przykuwania naszego wzroku do ekranu.

„Czarna Wdowa” wydaje się być przedsięwzięciem istotnym dla rozwoju MCU z kilku powodów. Z jednej strony łatwo zaszufladkować obraz i postrzec go jako napędzane korpo-paliwem epitafium dla jednego z klasycznych, systematycznie ignorowanych bohaterów. Z drugiej jednak, gromko proklamowana przez włodarzy studia feministyczna perspektywa zostawiła na filmie Shortland widoczne ślady. Zestawiając to ze zgodnym z duchem ruchu #MeToo, obecnym w warstwie fabularnej motywem wyzyskiwania kobiet, należałoby się ponownie zastanowić, na ile świeżości Marvel jest sobie w stanie faktycznie pozwolić. Repertuar nadchodzących premier IV fazy bądź co bądź przedstawia się jako ten najbardziej zróżnicowany. Obok serii filmów z Iron Manem, Natasha Romanoff jest jedyną do tej pory filmową protagonistką w uniwersum, która nie musi polegać na nadprzyrodzonej mocy, mitycznym młocie czy innych komiksowych super-zmysłach. I to tak naprawdę tutaj mieści się jej siła.

Ocena filmu „Czarna Wdowa”: 4/6

zdj. Disney