„Czarny telefon” – recenzja filmu. Pocałunek w ciemności

Parokrotnie opóźniany, nowy film Scotta Derricksona w końcu zmierza na ekrany. W najbliższy piątek oficjalną premierę zaliczy „Czarny telefon”, dreszczowiec na motywach opowiadania Joego Hilla, autora powieści „NOS4A2” i „Rogi”. Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Spośród wielu filmów, które nie zdołały dotrzymać pierwotnie zaplanowanej daty premiery, to właśnie opóźnienie „Czarnego telefonu” rozczarowało mnie najbardziej. Na etapie przesunięcia premiery filmu (najpierw na luty, później czerwiec), adaptację znakomitego opowiadania Joego Hilla z równie znakomitego zbioru krótkich małomiasteczkowych makabresek, zdążyła zobaczyć ograniczona grupa szczęściarzy. Zachodni krytycy, którzy załapali się na przedpremierowy seans podczas zeszłorocznego festiwalu w Teksasie, oceniła film jako udane dzieło reżysera-rzemieślnika, który w małym palcu ma konwencję grozy i płynące z niej zobowiązania wobec widowni. Prawie rok po tamtych recenzjach i dwa przesadnie niedyskretne zwiastuny później, horror „Czarny telefon” w końcu doczekał się pokazów na naszych ekranach i… nie zawiódł. W obrębie kina gatunkowego to jedno z bardziej satysfakcjonujących doświadczeń kinowych ostatniego czasu.

Horror to przy tym określenie nieco na wyrost, bo „Czarny telefon” jest w istocie thrillerem z wątkiem nadprzyrodzonym. Pełni on zasadniczą funkcję w rozwoju historii, ale główne motywy ogniskują się w zagadnieniach o bardziej przyziemnym charakterze: dojrzewaniu, poszukiwaniu własnej siły w obliczu patologicznych warunków życia. Bo dla głównego bohatera, trzynastoletniego Finneya z małego miasteczka w Kolorado, opisane w filmie starcie z seryjnym zabójcą-porywaczem (znanym jako Wyłapywacz) to kolejny etap radzenia sobie z kłodami, które rzucają mu pod nogi szkolni brutale i ojciec-alkoholik. Niemniej, wątek „nie z tego świata” też się w „Czarnym telefonie” odnalazł – z bardzo udanym efektem. Po tym, jak Finney pada ofiarą Wyłapywacza, sadystycznego szaleńca, jeżdżącego po mieście czarnym vanem, wypakowanym po brzegi czarnymi balonami, trafia do zapleśniałej piwnicy wyposażonej w pojedynczy materac, odciśnięty sylwetkami poprzednich porwanych dzieciaków. Na ścianie wisi zaś tytułowy aparat, który – mimo że jest od dawna wyłączony z użytku – rozdzwania się w ciemności, ilekroć Finney znajdzie się w patowej sytuacji. Ba, nie tylko rozdzwania się, a wręcz pęcznieje – jak rekwizyt z któregoś z filmów Lyncha – od emocji tchniętych weń przez siły nigdy w fabule nieobjaśnione. W słuchawce bohater słyszy głosy z zaświatów – to poprzednie ofiary Wyłapywacza odzywają się do niego, by wspólnymi siłami opracować plan ucieczki. Ten pulpowy zamysł nie tylko pomysłowo odsyła do konwencji grozy, ale i potrafi w niej ciekawie namieszać. Wszak nadprzyrodzone siły to element z rzadka sprzyjający protagoniście tego rodzaju opowieści.

The-Black-Phone-Ethan-Hawke-as-The-Grabber-and-Mason-Thames-as-Finney-Shaw-min.jpg

Podobnej pomysłowości jest w filmie znacznie więcej, zarówno w kontekście rozwijanej historii, jak i elementów charakteryzacji. Jak przystało na produkcję o seryjnych zabójcach, zaciekawia przede wszystkim postać Wyłapywacza, zagrana z charyzmą i lekkością przez Ethana Hawke’a. Wraz z Finneyem widownia będzie poszukiwać emocji za nieprzeniknionymi oczami tego zabójcy i wpatrywać się we wdziewane przez niego następne, rogate maski, które z perwersyjnym rozbawieniem przedrzeźniają kolejne „nastroje” antybohatera (czuję też, że kreacja „na Wyłapywacza” zrobi za oceanem furorę w najbliższym sezonie halloweenowym). Jego scen jest w filmie zarazem zbyt mało i zupełnie wystarczająco – to sprawka dobrego scenariusza. W wielu względach bowiem „Czarny telefon” pozostawia widowni apetyt na więcej: więcej scen nieudanych prób ucieczki z piwnicy, więcej interakcji z Wyłapywaczem i więcej (albo jakiekolwiek) odpowiedzi na pytania o wątki „zaświatowe” (jest ich więcej niż tylko tytułowy telefon). W tym kontekście przypominają się słowa Stephena Kinga, które pisarz (i zarazem ojciec Joego Hilla) zamieścił w przedmowie do zbioru „Szkieletowa załoga”. Dobra książka – pisał – jest jak długi i satysfakcjonujący romans. A opowiadanie to zupełnie inna bajka. Jest jak krótki pocałunek od nieznajomego, w ciemności.

„Czarny telefon” gra właśnie w obrębie takich ram opowiadania: zerka przez uchylone drzwi, ale nigdy nie otwiera ich szerzej, niż to konieczne dla zrozumienia fabuły. Pozostawia z pytaniami, które mogą albo frustrować, albo fascynować. Albo i jedno i drugie. Mimo tego, świat „za drzwiami” rysuje się na tyle barwnie (choć w istocie jest dość zszarzały, a w najlepszym wypadku niezdrowo zżółkły – jak kryminały Finchera), by jasno przedstawić widzom czas i miejsce akcji. Derrickson obrazuje lata siedemdziesiąte (film rozgrywa się w roku 1978) bez nadmiernie nostalgicznego rysu – jak ma to miejsce w większości bieżących dreszczowców odsyłających do końcowych dekad ubiegłego wieku. Ujęcia przedstawiające przedmieścia w Kolorado – w zgodzie z chłodniejszą od stylu Stephena Kinga prozą Hilla – uwypuklają patologiczną stronę ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa. Na szkolnych podwórkach dochodzi do przemocy (filmowanej w naturalistycznych zbliżeniach), a w domu z obawy przed ojcowskim pasem można się tylko po cichu zwinąć przed telewizorem. Z napierającą z każdego kierunku apatią lub agresją Finney radzi sobie wraz z niezłomną młodszą siostrą – to z tą dwójką, brawurowo zagraną przez duet Masona Thamesa i Madeleine McGraw widzowie zawiązują trwałą zmowę i dzielą dziwne, na poły senne, na poły kinowe porozumienie. Takie skojarzenie wzmacnia fakt, że same sceny snów (mają one bardzo istotną rolę w fabule) Derrickson nakręcił, niczym analogowe wstawki z domowych taśm w „Sinister”. Opowiadając „Czarny telefon”, reżyser nie ustrzega się kilku drobnych potknięć – bo finał mógłby potoczyć się trochę cierpliwiej, bo jedna, czy dwie decyzje ocierają się o schematy mocno już w gatunku ograne – ale nie przeszkadzają one filmowi i widzom też nie powinny rzucać się zanadto w oczy. „Czarny telefon” na pewno warto odebrać. Dać się porwać też

Ocena końcowa filmu „Czarny telefon”: 4+/6 

 

zdj. Universal Pictures