„Doktor Strange w multiwersum obłędu” – recenzja filmu. Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność

6 maja do polskich kin zawita najnowsze superbohaterskie widowisko Marvela pod tytułem „Doktor Strange w multiwersum obłędu”. Jak wypada druga produkcja o przygodach naczelnego maga MCU granego przez Benedicta Cumberbatcha? Sprawdźcie naszą bezspoilerową recenzję.

Trudno w to uwierzyć, ale od premiery pierwszego filmu o przygodach Doktora Strange'a, w którym Benedict Cumberbatch zameldował się do walki z najpotężniejszymi zagrożeniami czyhającymi na świat Marvela, minęło niemal sześć lat. Rozpoczynająca się w 2016 roku trzecia faza MCU coraz mocniej wprowadzała nas wówczas w tematykę Kamieni Nieskończoności i obierała kierunek na epickie zwieńczenie trwającej od 2008 roku przygody z popularnymi herosami MCU. Wielu fanów największego uniwersum filmowego w historii kina już wtedy zaczynało zastanawiać się, jak potoczą się jego losy po starciu Avengersów z Thanosem, ale konia z rzędem temu, kto stawiał wówczas na to, że w 2022 roku będziemy oglądać na dużym ekranie Doktora Strange'a mierzącego się ze Scarlet Witch i alternatywną wersją samego siebie. A jak dodamy do tego pojawienie się zespołu Illuminati (i to w tak egzotycznym składzie) oraz fakt, że za kamerą widowiska stanął Sam Raimi, swoisty prekursor superbohaterskich produkcji bazujących na komiksach Marvela, to prawdopodobieństwo trafienia tego pakietu możemy chyba śmiało określić bliskie zeru. Od premiery filmu „Doktor Strange” w Marvelu jednak wiele się zmieniło, toteż zmianie uległ i sam bohater grany przez Cumberbatcha. Kinowy debiut Strange'a będący klasycznym origin story przetrwał próbę czasu i po tych sześciu latach nadal pozostaje produkcją wpisującą się w schemat solidnego marvelowskiego tytułu zarówno z jego największymi zaletami (charyzmatyczny główny bohater, wyrazisty drugi plan i spora dawka dobrze oprawionej rozrywki), jak i wadami (na czele z okropnym złoczyńcą). W produkcji „Doktor Strange w multiwersum obłędu” naczelny mag MCU stawia jednak na nieco inne połączenie i, wpasowując się w obecne standardy MCU, staje się zupełnie innym filmem od swojego poprzednika – można wręcz śmiało nazwać go najmocniej odbiegającym od pierwowzoru sequelem w historii dotychczasowych serii Marvela. Takiej zmiany na przestrzeni dwóch pierwszych filmów nie przeszedł ani Iron Man, ani Kapitan Ameryka czy też Thor.

Doktor Strange odegrał kluczową rolę nie tylko w obronie Ziemi przed pochłaniającym kolejne światy Dormammu, ale zapisał się także jako istotny element walki z Thanosem, a ostatnio pojawił się nawet w duecie ze Spider-Manem i z nadmierną (nawet jak na siebie) nonszalancją postanowił igrać z zagrożeniem, jakie niesie majstrowanie przy multiwersum. I chociaż mogło się wydawać, że jego drugi solowy film będzie w głównej mierze kontynuacją właśnie tego ostatniego wątku, to w rzeczywistości odnosi się do niego jedynie na marginesie, a osią całego zamieszania jest nie kto inny, jak owiana złą sławą Scarlet Witch. Nowa produkcja Marvela zgodnie z obietnicami – a właściwie to po tym, jak kiepsko wypadają serialowe produkcje MCU, lepszym określeniem byłoby jednak: pogróżkami Kevina Feigego – jest w sporej mierze niemal bezpośrednią kontynuacją serialu „WandaVision”, czyli pierwszego projektu MCU dedykowanego platformie Disney+. Sam Raimi nie traci zbyt wiele czasu na podbudowanie motywacji bohaterów i wychodzi z założenia, że każdy widz dobrze zdaje sobie sprawę z tego, jak zakończyły się ostatnie przygody zarówno samego Strange'a, jak i Wandy. Jeśli więc śledzicie na bieżąco wszystkie produkcje Marvela, a jeszcze lepiej – na chwilę przed premierą odświeżyliście sobie pierwszą filmową przygodę Strange'a oraz demoniczną próbę stworzenia rodzinnej utopii przez Wandę, to w film Raimiego wsiąkniecie bez najmniejszych problemów. Dla bardziej niedzielnych widzów Marvela reżyser zostawił kilka sprawnie skrojonych wskazówek, które pozwolą na załapanie głównego wątku fabularnego i ewentualnie zachęcą do nadrobienia zaległości z niebezpiecznie szybko rozszerzającego się MCU. Nie da się jednak ukryć, że aktualny model rozwijania uniwersum Marvela sprawia, że bagaż poznawczy przy każdym kolejnym projekcie kinowym będzie dla widzów coraz większy i w pewnym momencie dojdzie do pełnego połączenia, które na dobre sprawi, że zaległości w jednej produkcji z Disney+ będą mocno odbijały się na kinowym seansie.

Nowa produkcja Marvela, nie chcąc bawić się w podchody, już w pierwszym akcie wyjawia widzom prawdziwą naturę zagrożenia i koncentruje się na rozbudowaniu jego wątku poprzez ruszających w podróż po alternatywnych światach Doktorze Strange'u i jego nowej sojuszniczce. Wyprawa ta jednak nie będzie należała do najłatwiejszych, a na drodze podróżników staną zagrożenia, o których im się nawet nie śniło. Nie chcąc psuć Wam zabawy z seansu, ograniczę się jedynie do tego, że trup ściele się gęsto, a sposoby uśmiercania kolejnych nowych czy też powracających bohaterów są równie przerażające, co groteskowe.

doktor strange 2.jpg

Jeśli cofniemy się do początkowej fazy planowania filmu „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, to okaże się, że za jego sterami miał zasiąść twórca pierwszej części serii, czyli niejaki Scott Derrickson. Ostatecznie jednak amerykański twórca nie był zadowolony z kierunku wyznaczonego dla kontynuacji przez Feigego i zrezygnował z reżyserskiego stołka, pozostawiając sobie jedynie symboliczne stanowisko producenta. Marvel, szukając następcy Derricksona, sięgnął po nieco przykurzonego Sama Raimiego, twórcę kultowej trylogii Spider-Mana z udziałem Tobeya Maguire'a, który – podobnie jak jego poprzednik – mógł pochwalić się także horrorowym rodowodem. Mimo że pierwszy film o Strange'u był udaną produkcją, to po seansie „dwójki” nie sposób zżymać się na włodarzy Marvela, że zrezygnowali z Derricksona właśnie na rzecz Raimiego. Twórca pierwszej trylogii Pajączka powraca do superbohaterskiego kina z całym inwentarzem charakterystycznych dla swojej twórczości elementów, co dla jego fanów będzie świetną wiadomością, ale niezbyt dobrą dla tych, których humor i stylistyka twórcy „Martwego zła” odrzuca. Nie ma jednak wątpliwości, że do tak szalonych przygód Strange'a – miejscami jest naprawdę dziwnie – Sam Raimi nadaje się zdecydowanie lepiej od Derricksona, który nie potrafił (lub przez ograniczenia producentów najzwyczajniej nie mógł) rozwinąć skrzydeł w pierwszym filmie i ograniczył się do dosyć przyziemnych wariacji na temat magicznego uniwersum Marvela. Z kolei Raimi wykazuje się zdecydowanie bogatszą wyobraźnią i potrafi zarówno oczarować, zaskoczyć, jak i nieco przestraszyć widza – oczywiście na swój ekscentryczny sposób. Okazuje się, że Marvel faktycznie obdarował go sporą dawką kreatywnej swobody, bowiem, znając dorobek tego twórcy, nie ma wątpliwości co do tego, że za niektórymi odjechanymi pomysłami mógł stać tylko on. W nowym Strange'u nie brakuje nie tylko specyficznego horrorowego humoru, ale też nawiązań do  najpopularniejszych produkcji Raimiego – walka na wieżowcach Nowego Jorku z mackowatym złoczyńcą? Jest. Przerażające potwory przypominające kościotrupy? Zaliczone. Spokojnie, miejsce na małe cameo dla Bruce'a Campbella też się znalazło.

Raimi nie ma też najmniejszych problemów z prowadzeniem wątków głównych bohaterów i chociaż trudno nazwać scenariusz Michaela Waldrona czymś więcej niż typową marvelowską fabułą, to swoją reżyserią Raimi wyciska z niej ostatnie soki i nadaje swojego przyjemnego sznytu – jeśli ktoś martwił się o wątek Stephena i Christine, to już nie musi. Nie będą zawiedzeni też widzowie chcący pooglądać nieco więcej Wonga, który nie został tym razem odsunięty na trzeci plan. Jeśli Raimiemu zabrakło gdzieś kreatywnej swobody to zapewne przy wyborze kategorii wiekowej filmu. Drugi film o przygodach Doktora Strange'a przesunął się względem pierwszej części w bardziej mroczne, horrorowe klimaty, ale nadal jest to jedynie namiastka prawdziwego widowiska grozy, na które Feige nadal każe nam jeszcze poczekać – sam Raimi nagina oczywiście ramy kategorii wiekowej PG-13 do granic możliwości, ale widać gołym okiem, że niekiedy miał wyjątkowo mocną ochotę na poluzowanie zaciągniętego przez włodarzy studia hamulca ręcznego. Żeby nie było aż tak słodko, to trzeba wspomnieć o jednej, dosyć kluczowej kwestii, która nieco szwankowała podczas seansu. O ile niemal cała główna obsada – z Cumberbatchem na czele, który świetnie bawi się rolą Strange'a – spisuje się dobrze lub bardzo dobrze (wyjątkiem są niektóre gościnne występy, ale to temat na inną, spoilerową dyskusję), to niestety Elizabeth Olsen nie wypada zbyt przekonująco w roli złowrogiej Szkarłatnej wiedźmy i przyznaję to jako widz z uznaniem spoglądający na jej dotychczasowy dorobek w ramach MCU. Pocieszeniem może być jednak to, że z biegiem fabuły jej rola staje się nieco bardziej wiarygodna i przede wszystkim bardziej złożona, co pozwala patrzeć na jej aktorskie wyczyny z większym przekonaniem.

Sprawdź też: Czy w filmie „Doktor Strange w multiwersum obłędu” są sceny po napisach? Znamy odpowiedź.

Doktor Strange w multiwersum obłędu” to bez wątpienia jedno z oryginalniejszych dokonań w dotychczasowym dorobku Marvela i to głównie za sprawą wyrazistej stylistyki jego reżysera, który potrafił dostosować swój indywidualny charakter do nakreślonych ram filmowego uniwersum. W końcu otrzymujemy namiastkę mitycznego multiwersum oraz kilka odważnych decyzji – chociaż do wykorzystania pełnego potencjału alternatywnych światów nadal Marvelowi jeszcze daleko. Nie można jednak zaprzeczyć, że realizacyjnie nowy hit MCU kończy jako jedno z lepszych dokonań Feigego i spółki. Podróże po nowych wszechświatach przyciągają uwagę wizualną oprawą, a i sceny akcji wyglądają tak, jak przystało na hollywoodzką superprodukcję z gigantycznym budżetem. Rozmach i pomysłowość w tworzeniu kolejnych scen wzniosła się tutaj na zupełnie nowy poziom, który trzeba wręcz zobaczyć na jak największym ekranie.

Ocena filmu „Doktor Strange w multiwersum obłędu”: 4+/6

 

zdj. Marvel