Serię „Dzień Niepodległości” ciężko nazwać franczyzą, w której coś poszło nie tak, ponieważ powstały tylko dwa filmy (choć planowano więcej), i nawet jej pierwszej części nie uważam za udaną. Wiem, że jestem w tej opinii osamotniony. Sprawdzam zatem jeszcze raz.
„Dzień Niepodległości” (1996)
Film Rolanda Emmericha do dziś wspominany jest z nostalgią nie tylko przez fanów science fiction, ale głównie przez wielbicieli blockbusterów z lat 90. Jest to też pierwszy amerykański film, na którym zasnąłem. I to niejednokrotnie. Nie było mi dane oglądać go na dużym ekranie, a jedynie na 21-calowym telewizorze w salonie rodziców. Jeden z filmowych plakatów przedstawiający statek kosmitów, zamieniający w drzazgi Biały Dom, nastawiał na wartką akcję, na którą kinowy widz czekał z wypiekami. W tamtych czasach nie wychodziło się z kin w trakcie seansu. Nie było żadnych abonamentów itp. Za to w domowym zaciszu, podczas długiego wstępu do zasadniczej akcji, można było spokojnie włączyć pauzę i zmrużyć oczy. Przez następne lata wielokrotnie wracałem do omawianego tytułu za każdym razem z takim samym skutkiem. Czasem była to jedna drzemka, czasem pięć, ale zawsze prędzej czy później docierałem do napisów końcowych. Jak więc przebiegł rewatch po 28 latach od premiery? Całkiem przyjemnie.
By nie trzymać Was w niepewności — tak, zasnąłem, lecz tylko raz i to po godzinie i czterdziestu minutach. Najwyraźniej ten film tak właśnie na mnie działa i nie jestem w stanie nic już z tym zrobić. Dziś doceniam ten przydługi wstęp (a wierzcie mi, że jest naprawdę długi — główny bohater grany przez Willa Smitha pojawia się dopiero w dwudziestej minucie filmu), określony przez postać Jeffa Goldbluma jako „rozstawienie figur na szachownicy”.
Nie drażni również powiewająca tu i ówdzie amerykańska flaga oraz to, że kosmici po raz kolejny nie uznali Pałacu Kultury za godny uwagi. Nie przeszkadza również zbyt duże natężenie zbiegów okoliczności, a lekko przestarzałe efekty specjalne tworzą ten jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny klimat. Z ciekawostek możemy dowiedzieć się, że większość dialogów pomiędzy Smithem i Goldblumem była improwizowana na planie i to naprawdę słychać. Obydwaj panowie, mimo niewielu wspólnych scen, tworzą bardzo udany duet. Niewiele gorzej wypada Bill Pullman jako prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas J. Whitmore.
Niestety swoją rolę całkowicie kładzie Randy Quaid za bardzo uciekając w żenujące komediowe tony. Postać weterana zmagającego się z alkoholizmem i stresem pourazowym zasługuje na wiele więcej. Dość ograniczoną funkcję, jak na film o kosmitach, pełnią tu same ufoludki. Dzięki temu, a także wspaniałej charakteryzacji, robią niesamowite wrażenie. Mimo ogromnego sukcesu kasowego i zdobytego Oscara za efekty specjalne na sequel musieliśmy trochę poczekać…
„Dzień Niepodległości: Odrodzenie” 2016
…i to nie dwa lata, nie cztery, tylko całe dwadzieścia. Wydaje mi się, że najlepszym momentem na zrealizowanie sequela był czas po atakach 11 września, ku tzw. „pokrzepieniu serc”. Niestety nie udało się dopiąć na czas konceptu scenariusza przeobrażając projekt w dwuczęściowe domknięcie „sagi”. Następnie pod znakiem zapytania stanął udział Willa Smitha, który zażądał 50 mln dolarów za obydwa filmy. Zastąpiono go tańszym Liamem Hemsworthem, a przynajmniej tak wynika z kolejności nazwisk pojawiających się w napisach. Gdyby ktoś zapytał mnie, kto gra tu główną rolę to wymieniłbym najpierw dziesięciu innych aktorów. Film ostatecznie ukazał się w 2016 roku i tak jak jego poprzednik, dzieje się w czasach współczesnych. Nie jest to znana nam rzeczywistość, a jej alternatywna wersja, co jest dość ciekawym pomysłem wyjściowym.
W odróżnieniu od poprzednika od razu „lecimy z grubej rury”. Nie ma tu czasu na jakieś przydługie wstępy typu rozstawianie pionków i przedstawianie bohaterów. Tutaj liczy się akcja. Bohaterów znamy już z poprzedniej części, a ci nowi to czyjaś córka, syn lub kuzyn, więc w zasadzie… też już ich znamy. Zmienił się świat dookoła, zmieniło się też kino, a co za tym idzie prace charakteryzatorów i scenografów przejęli komputerowi spece. Rykoszetem oberwali również twórcy scenariusza i dialogów, gdyż oglądając ten film, zdaje się, jakby powstał na podstawie historyjki z gumy do żucia. Ważne, żeby było szybko, wybuchowo i w 3D. Film kończy się zwycięstwem nad obcą rasą i obietnicą, że nie będziemy czekać na kolejną inwazję i tym razem to my wpadniemy z wizytą. Tego, jaki ta wizyta będzie miała przebieg, na szczęście się już nie dowiemy.
Podsumowując, „Dzień Niepodległości” to jeden z tych filmów, które należało zostawić w spokoju. Jest po prostu dzieckiem swoich czasów, dla niektórych lepiej, a dla innych gorzej wspominanym. Dużo ciekawszym pomysłem byłoby rozwinięcie marki za pomocą komiksu, serialu animowanego czy nawet gry planszowej. Kinowej inwazji jednak już podziękujemy. Szach mat.
Obydwa filmy można obejrzeć na Disney+.
zdj. 20th Century Studios