W kwietniu swoją premierę miał drugi tom serii „Dziki Zachód” poświęcony losom Dzikiego Billa Hickoka, jednego z najpopularniejszych rewolwerowców. Jak wypadają jego komiksowe przygody? Sprawdźcie naszą recenzję.
Materiał może zawierać treści stanowiące spoilery do pierwszego tomu serii z podtytułem „Calamity Jane” (a jakże). Tych, którzy zabłądzili w te rejony przypadkiem, odsyłamy do naszej recenzji, którą znajdziecie tutaj, jak również oczywiście do samego materiału źródłowego, bo to kawał solidnego komiksu.
Tom pierwszy serii był dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Z jednej strony była to luźna, ale i ciekawa adaptacja podań o biografii tytułowej Marthy Jane Cannary-Burke, z drugiej zaś historia, która miała w sobie dokładnie tyle klisz i schematów, żeby brzmieć znajomo, ale i na tyle odświeżającą formę i sprawną narrację, żeby narobić czytelnikowi apetytu na ciąg dalszy. Jednocześnie akcja oscylowała wokół ograniczonej ilości wątków skupionych na głównej bohaterce, co sprawiało wrażenie, że przed nami historia rozwoju protagonistki u boku Dzikiego Billa Hickoka, legendarnego łowcy nagród. Z takim nastawieniem zasiadłem do tomu drugiego, żeby zostać zaskoczonym ponownie, ale po kolei.
W zimnych odmętach Omaha w stanie Nebraska Dziki Bill kontynuuje swoją dobrze nam znaną krucjatę w poszukiwaniu przestępcy o pseudonimie „Snake”, trafiając na teren kompanii zajmującej się budową linii kolejowej. Gdzie łatwiej byłoby się ukryć poszukiwanemu niż pośród tłumu żądnych pracy i zarobku przybyszów przetaczających się przez ręce pracodawcy w ilościach hurtowych. Taka przeszkoda to jednak żadna przeszkoda dla naszego doświadczonego bohatera, który szybko, sprawnie i widowiskowo odnajduje swój cel i łapie kolejny trop w poszukiwaniach. Co ciekawe, owe poszukiwania zdają się sięgać dalej niż wyłącznie wyłapywanie rzezimieszków w zamian za nagrody rządu federalnego. Tymczasem grupa żołnierzy Unii, uzbrojonych w niebieskie mundury, strzelby i przydziałową porcję odwagi, przemierza prerię od jednego obozu do drugiego. Już wkrótce zajmą się swoim głównym zadaniem, jakim jest ochrona traktów pomiędzy kolejnymi przyczółkami osadników dryfującymi niczym wyspy pośród terenów zamieszkiwanych przez Indian. Ejże... Czy jeden z żołdaków nie ma wyjątkowo łagodnych rysów jak na zaprawionego bojem trapera? Toż to nasza Calamity Jane! Tylko dlaczego obwiązuje biust bandażem i uparcie udaje mężczyznę...? No i jak się w ogóle znalazła w tym właśnie miejscu po wydarzeniach z tomu pierwszego? Jak się wkrótce okaże, przed naszą bohaterką jeszcze sporo egzotycznych niespodzianek, w tym szansa na poznanie zupełnie obcej jej kultury. Tymczasem Dziki Bill uchyli rąbka źródła swej motywacji i determinacji, gdy poszukując kolejnego ze zbirów na swojej liście, zatrudni się w charakterze konsultanta wśród sił wojskowych Unii. Czy nasi bohaterowie mają jeszcze szansę się spotkać w tym pełnym niebezpieczeństw świecie?
O ile tom pierwszy serii robił dokładnie to, co miał robić, bez zbędnego kombinowania, czasami wprost grając na naszych oczekiwaniach (przez co struktura fabularna była relatywnie prosta), to w tomie drugim Lamontagne stawia na rozwój i to rozwój wielowątkowy. Protagoniści znajdą się w sytuacji, która nie jest tanią, bezpośrednią kontynuacją dotychczasowych przygód (a obstawiam, że wielu z Was tego właśnie by się spodziewało), dając przyczynek do opowiedzenia nam o nich czegoś więcej, w zupełnie innych niż dotychczas okolicznościach. Stąd nagle mamy główną bohaterkę udającą mężczyznę w szeregach regularnego wojska mierzącą się z dzikim i nieprzewidywalnym zagrożeniem (stąd porównanie w podtytule wydaje się całkiem wdzięczne, nieprawdaż?). To również jej oczami będziemy mogli śledzić i poznawać prawdziwie dziki zachód i jego rdzennych mieszkańców, co jest starym i otrzaskanym, acz niezwykle skutecznym mechanizmem fabularnym. Z drugiej strony Dziki Bill, czyli nasz dotychczasowy deus ex machina, rozwiązujący wszystkie problemy szybko i z klasą, doczeka się uczłowieczenia i ubrania jego dotychczasowych działań (podszytych – jak by się wydawało pierwotnie – głównie zyskiem) w niezwykle pozytywną w odbiorze otoczkę. Całościowo widać więc, że na postacie scenarzysta ma jakiś szerszy plan niż wyłącznie eksploatowanie ciekawego punktu wejścia w historię, co napawa zdrowym czytelniczym optymizmem i apetytem na więcej.
Oprawa graficzna nadal jest fenomenalna. Gloris kontynuuje dobrą passę, tym razem przenosząc nas z dusznego miasteczka na słoneczne prerie, grząskie od deszczu i krwi pola bitew oraz w zacisza indiańskich osad, udowadniając, że tu również będzie czuł się wyśmienicie, wiodąc nas przez zakątki skąpane blaskiem ognisk i zapachem pradawnych rytuałów. Na tym niezwykle kolorowym tle powraca charakterystyczny lineartowy naturalizm pełen zmordowanych twarzy przybyszów, krwawiących ciał i rozkładających się zwierzęcych trucheł (przedstawianych przy tym wyjątkowo czysto i schludnie). Dodatkowo sceny akcji, które w tomie pierwszym trąciły statyką, tu wydają się znacznie bardziej wiarygodne. Reasumując – estetycznie nadal w punkt.
Wydanie polskie to klasyka twardookładkowego frankofona na kredowym papierze i w powiększonym formacie, idealnie korespondująca ze strukturą co najmniej trzech rzędów kadrów na każdej planszy. Tym razem nie dostajemy niestety dodatków, jakimi uraczył nas tom pierwszy – mam tu na myśli wdzięczny suwenir w postaci pocztówek – tomik bronić się więc musi samą merytoryczną treścią (co nie znaczy, że nie ma się czym bronić).
Podsumowanie
Drugi tom „Dzikiego Zachodu” to nadal fantastycznie brudna, naturalistyczna estetyka w zestawie z kilkoma fabularnymi zaskoczeniami, rozbiciem schematu pierwotnej struktury opowieści na dwa równorzędne wątki i rozwijaniem już znanych nam postaci o nowe doświadczenia, jak również wzbogacanie ich motywacji retrospekcjami, a wszystko to pośród krwawego starcia rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej z siłami federacji. Czy jednostka pośród tego całego zgiełku może odnaleźć siebie, cel i szczęście? Jeżeli przypadło Wam do gustu pierwsze wydanie zbiorcze serii, śmiało możecie sięgać po kontynuację – niewątpliwie ma potencjał, żeby Was tu i ówdzie zaskoczyć. Jeżeli z jakiegoś powodu poszukujecie w tej recenzji informacji, jak kształtuje się seria w szerszym spektrum, zanim zdecydujecie się w nią wsiąknąć, nie wahajcie się. Całość prezentuje do tego punktu spójną i z racji formy relatywnie krótką opowieść oscylującą wokół tym razem dwójki protagonistów. W razie czego jest więc, co nadrabiać, bowiem przed nami dwa kolejne obiecujące rozdziały opowieści.
Oceny końcowe
Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.
* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.
zdj. Lost in Time / Dupuis