„Free Guy” – recenzja filmu. Naciśnij START, aby rozpocząć

W polskich kinach możecie oglądać już film „Free Guy” z Ryanem Reynoldsem w roli głównej. Czy warto wybrać się na produkcję wyreżyserowaną przez Shawna Levy'ego, producenta „Stranger Things” i twórcę takich produkcji jak „Noc w muzeum” oraz „Giganci ze stali”?

Jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, dokąd po godzinach pracy udaje się kowal z Rzecznej Puszczy w „Skyrimie”, dlaczego piesi w Liberty City nieustannie powtarzają to samo, wyrażane w nadmiernie ekscytujący sposób hasło lub co sprawiło, że ten jeden plugawy koniokrad z „Red Dead Redemption” zszedł na złą drogę, to „Free Guy” powinien być filmem dla Was. Oto bowiem dzieło, które pod lupę bierze tych, co pod lupę nigdy nie trafiają. Reżyser Shawn Levy w spółce z producentem i gwiazdą obrazu Ryanem Reynoldsem oferują nam wizję świata z punktu widzenia maluczkich – growych NPCetów służących za wszystkich tych „facetów”, „kumpli” i „kolesi”, dla których słowa takie jak „przygoda” czy „szaleństwo” są jedynie sloganami w popołudniowych reklamach. „Free Guy” jest poniekąd peanem na ich cześć. Film Levy’ego pragnie zaoferować wyjście z marazmu codzienności. To, co znajduje się za anielską bramą, może równie dobrze okazać się zmajstrowaną przez korpoludków symulacją, ale po drodze można się przynajmniej nieco zabawić.

„Free Guy” jest najlepszym nieistniejącym sequelem do takich filmów jak „Truman Show” czy „Oni żyją”. Poza – naturalnie przewidzianym w pierwszej kolejności – narzędziem rozrywki, film całkiem przyzwoicie sprawdza się jako kontynuator krytycznych idei o przeładowanej treścią i bodźcami współczesności, znanych ze wspomnianych wyżej filmów lub choćby „Matrixa”, który w podobnie spektakularny sposób próbował przekonać nas o egzystencji wewnątrz komputerowej symulacji. Granemu przez Reynoldsa Guyowi dość blisko jest zatem do Neo. Różni ich jednak przede wszystkim strona ekranu. Guy ma pozornie zwyczajne życie i bardzo dobrze zna swoje miejsce w uniwersum. W nienagannie schludnym apartamencie mieszka sobie szczęśliwie ze złotą rybką, szafą pełną identycznych niebieskich koszul i jasnobrązowych spodni oraz nieustającym uśmiechem na twarzy. Pracuje w banku, a po robocie chadza na piwo z najlepszym kumplem „kumplem” (Lil Rel Howery) oraz na lody o smaku gumy balonowej. Brzmi znajomo?

W tym idealnie idealnym świecie, w którym nikogo nie dziwią ciągłe strzelaniny, porażająca agresja względem cywili czy kursujące po chodniku czołgi, Guy zaczyna dostrzegać wady. Każdy z jego mieszkańców wykonuje czynności wyłącznie przypisane jego pozycji w układance. Nikt nie wychodzi poza schemat. Kiedy Guy zamiast standardowej kawy chce po raz pierwszy zamówić cappuccino, baristka wpada w osłupienie, a funkcjonariusz policji gotów jest sięgnąć po broń. Odpowiedzi na uciążliwe pytania może zapewnić Millie (Jodie Comer), uzdolniona programistka, która pojawia się w świecie Guya pod intrygującym pseudonimem „Molotov Girl”. To ona ostatecznie wyjawi mu, że jest jedynie wirtualnym pionkiem w bestsellerowej grze wideo. Wszechmogącym stwórcą okazuje się być złowieszczy Antwan (Taika Waititi), uzależniony od zysku biznesmen, który skradł kod Millie i Keysowi (Joe Kerry), by na ich projekcie zbić kapitał w postaci „Free City” – rzeczonej grze będącej domem Guya. Główny bohater postanawia jednak trochę namieszać, bowiem stworzony przez parę programistów kod obdarzył go świadomością.

Free Guy Jodie Comer i Ryan Reynolds

W demaskowaniu prawdy o stojącej na dolarowych filarach utopii, film Levy’ego zgrabnie korzysta z estetyki multiplayerowych gier wideo i charakterystycznego dla tytułów, takich jak „GTA Online” czy „Fortnite”, poczucia wszechogarniającego chaosu. Wirtualna rzeczywistość „Free City” przepełniona jest znajomymi dla graczy obrazkami pospolitych wybuchów, masowych strzelanin, casualowego mordobicia czy rozpanoszonych po mieście wyścigów, w których przeważnie wygrywa ten, kto szybciej pozbawi przeciwnika żywota. Krótko mówiąc, tło we „Free Guyu” jest osobliwie donośne, intensywne i nierzadko kreatywnie kuriozalne, co w odniesieniu do specyfiki produkcji jest jej uzasadnionym atrybutem. Sposób prowadzenia narracji przez Levy’ego opiera się na sprawnie wyważonym balansie między gnającą do przodu akcją a skrupulatnym objaśnianiem zasad działania przedstawionego w filmie świata. Gdy wraz z uroczo nieświadomym realiów Guyem przechodzimy w trzeci akt, ma się jednak poczucie pewnego przepracowania materiału, co wiąże się z dość prędkim wyczerpaniem asów w rękawach autorów scenariusza, Matta Liebermana i Zaka Penna. Zważywszy na to, „Free Guyowi” przydałby się nieco krótszy czas trwania.

Jakość scenariusza budzi nieco więcej wątpliwości, gdy weźmiemy pod uwagę jednowymiarowość i płaskość niektórych postaci. W tym gronie dominuje niestety naczelny villain filmu, Antwan, którego od zupełnego rozczarowania zdaje się ratować aktorska próba Taiki Waititiego. Nowozelandczyk w charakterystyczny dla siebie, komiksowo uproszczony sposób usiłuje tchnąć w niego resztki powabu, lecz w ostateczności bohater charyzmy ma mniej więcej tyle, co wiceprezes CD Projekt w oświadczeniu na temat zglitchowania „Cyberpunka 2077”. Rozczarować jest również w stanie umiarkowanie banalne zwieńczenie opowieści, które poziomem błyskotliwości w kontekście znaczenia całego filmu dosięga nasilenia telenowelowego. Wspomnianym defektom udaje się do pewnego stopnia odebrać „Free Guyowi” odrobinę uroku, lecz finalnie pozostaje on przemyślanym i dobrze poprowadzonym widowiskiem akcji z podprogowym przekazem, którego z łatwością mogliby mu pozazdrościć twórcy wielu minionych letnich blockbusterów.

Ocena filmu „Free Guy”: 4/6

zdj. 20th Century Studios