Grzegorz Rosiński, Jean Van Hamme „Szninkiel” – recenzja komiksu

W listopadzie tego roku na sklepowych półkach pojawiło się kolejne wydanie komiksowej klasyki, jaką bez wątpienia jest „Szninkiel” spod ręki Grzegorza Rosińskiego i Jeana Van Hamme'a. Zapraszamy do jego recenzji.

Gdy, jako młodociany miłośnik komiksowej serii o przygodach wychowanego wśród Wikingów syna przybyszów z kosmosu, podczas wizyty u znajomych wypatrzyłem na półce znajomo brzmiące nazwiska Rosiński-Van Hamme, bezzwłocznie przekartkowałem pozycję, której grzbiet zdobiły. Był to wydany przez Orbitę, czarno-biały komiks z czerwoną okładką, na której znajdowała się postać, która z czymś mi się kojarzyła, choć nie byłem wtedy pewien z czym dokładnie (o tym później). Po chwili trafiłem na słynną i dla dziesięciolatka nieco zaskakującą scenę z niejaką Volgą i czarnoskórym mięśniakiem w rolach głównych. Nieco skonsternowany odłożyłem komiks na półkę, zanim ktoś miałby mnie z nim okazję nakryć. Od tej pory „Szninkiel” kojarzył mi się przede wszystkim jako „ten komiks z gołymi babami”. Przez ładnych kilka kolejnych lat nie nadarzyła się okazja, by się z nim zetknąć ponownie, w końcu jednak, gdzieś tak pod koniec liceum, trafiłem nań na półce kolegi i tym razem zapoznałem się już z całością. I nagle okazało się, że ów „komiks z gołymi babami” to tak naprawdę zgrabnie skonstruowana i świetnie zilustrowana historia fantasy, pełna nawiązań, ukrytych znaczeń, stanowiąca jeden z pierwszych przykładów „dojrzałego komiksu”, z jakimi miałem okazję się zetknąć. Wróciłem do niej jakiś czas później przy okazji pierwszego wydania Egmontu, kolorowego i podzielonego na trzy części – w tej postaci, zarówno za sprawą koloru, jak i mojego podejścia (lata swoje zrobiły), „Szninkiel” przypadł mi do gustu jeszcze bardziej niż poprzednio. Gdy więc ostatnio nadarzyła się sposobność, by postawić na półce wydanie godne tej pozycji, nie było się nad czym zastanawiać.

Współpracujący przy serii o Thorgalu Rosiński i Van Hamme podjęli pracę nad nową, mającą stanowić zamkniętą całość opowieścią w 1986 roku. Czarno-biały z założenia komiks opublikowano po raz pierwszy w 1988 roku. Bardzo szybko pojawił się także w Polsce.

Słów kilka o historii – bohaterem jest J’on, zamieszkujący planetę Daar tytułowy szninkiel, przedstawiciel rasy, która bardzo mocno kojarzy się z… Nie, niekoniecznie z hobbitami (choć Van Hamme sam określa przedstawiony tu świat jako „uniwersum w stylu Tolkiena”), no, może trochę, jeśli o sam charakter bohatera chodzi (który pozostaje dość sceptyczny względem powierzonej mu misji). Jednak zdecydowanie bardziej przypomina mi on protagonistę z filmu Jima Hensona „Ciemny kryształ” z 1982 roku, gelflinga o imieniu… Jen. I nie chodzi tu tylko o powierzchowność, która pozwoliłaby ich wziąć za rodzonych braci. Obu bohaterów można by nazwać także kolegami po fachu. O jaki fach chodzi? No jak to? O wybrańców z misją ratowania świata przed zagrażającymi mu mrocznymi siłami. Tu się jednak podobieństwa między obiema historiami nie kończą. Podobnie jak Jen, tak i J’on spotka na swej drodze przedstawicielkę płci przeciwnej, która z jednej strony będzie mu pomagać, a z drugiej komplikować życie. W przeciwieństwie jednak do swego starszego kolegi, nasz szninkiel jest postacią z bajki dla dorosłych. A że przy okazji również prawiczkiem, to i nietrudno się domyślić, jaka motywacja będzie mu przyświecać w relacji z uroczą G’wel. Jeśli zaś o to idzie, pech czy też złośliwość losu dotykająca niespełnionego biedaka zdaje się nie mieć końca, co stanowi tu powracający element humorystyczny, ot taki „running gag”, jak mawiają za wielką wodą.

Wracając do sedna, bohatera (który dopiero co wygrzebał się z kłopotów tylko po to, by wpakować się w jeszcze większe tarapaty) czeka długa i pełna niebezpieczeństw podróż, której celem będzie znalezienie remedium na główny problem świata, w którym przyszło mu żyć. Problemem tym jest niekończąca się wojna między trzema nieśmiertelnymi, stojącymi na czele potężnych armii. By ją ostatecznie zakończyć, należy sprawić, by te trzy siły się zjednoczyły – tylko jak tego dokonać? J'on będzie musiał przekonać do swych racji napotkanych na drodze przedstawicieli własnej rasy, dotrzeć do miejsc, w których żaden szninkiel dotąd nie bywał, odnaleźć tajemnicze istoty, które być może udzielą mu odpowiedzi na trapiące go pytania, a także sprawdzić się w dziedzinach do tej pory całkiem mu obcych (w końcu kto by chciał umrzeć jako prawiczek?). W skrócie – łatwo nie będzie, za to ryzykownie – jak najbardziej.

Wspomniany motyw zjednoczenia ponownie przywodzi na myśl wspomniany wcześniej „Ciemny kryształ”, jednak sposób jego rozegrania jest zgoła odmienny. „Szninkiel” również i tutaj wyraźnie ukazuje swój charakter. Charakter opowieści skierowanej do dojrzałego odbiorcy, która wcale nie musi się kończyć słowami „i żyli długo i szczęśliwie”, mającej czytelnikowi do zaoferowania rozwiązania zdecydowanie ciekawsze – choć niekoniecznie zgodne z jego oczekiwaniami.

Prócz skojarzeń z „Hobbitem”, „Ciemnym kryształem” czy nawet „Odyseją kosmiczną” (zdaniem niektórych można wręcz patrzeć na „Szninkiela” jako na nieoficjalny prequel filmu Kubricka), mamy tu także cały szereg umiejętnie usytuowanych nawiązań biblijnych, szczególnie do Nowego Testamentu. Nietrudno doszukiwać się tu swoistej krytyki podstaw chrześcijańskiego spojrzenia na świat, w szczególności zaś na samą istotę najwyższą i jej podejście do swego dzieła. Dzieła, którym stwórca się na swój sposób bawi, eksperymentuje z nim i trudno mu w tej sytuacji przypisać miano troskliwego ojca. Z kolei liczne paralele między naszym wybrańcem a Chrystusem są miejscami może nawet zbyt dosłowne. Jak by nie patrzeć, ten aspekt komiksu mógłby stać się przedmiotem obszernej analizy, na którą w niniejszej recenzji nie ma jednak miejsca. Dość powiedzieć, że mamy tu do czynienia z dziełem mającym do zaoferowania coś więcej niż tylko prostą rozrywkę (choć tej ostatniej również nie brakuje). Jest coś do przemyślenia, są przygody, zwroty akcji, interesujące lokacje, są zgrabne, miejscami zabawne dialogi… No i wspomniane we wstępie „gołe baby” też  są, ma się rozumieć. Dla każdego coś miłego.

Prócz wyżej wymienionych zalet, jest też „Szninkiel” prawdziwym popisem graficznej wirtuozerii  Grzegorza Rosińskiego, który jest tutaj w życiowej formie (czego nie mógłbym powiedzieć o późnych „Thorgalach” czy choćby „Skardze Utraconych Ziem”, którą ostatnio miałem okazję czytać). W tej sytuacji powiększony format można więc uznać za kolejny atut omawianej pozycji. Realistyczne rysunki Rosińskiego sprawiają, że przedstawiony w komiksie świat nabiera życia i, podobnie jak to miało miejsce w „Thorgalu” (przynajmniej przez pierwsze kilkanaście tomów), na długo zostaje w pamięci. Połączenie rewelacyjnej warstwy wizualnej ze świetnym scenariuszem Van Hamme'a daje nam zatem mieszankę niemal doskonałą. Nic więc dziwnego, że od przeszło trzydziestu lat, które minęły od czasu jego powstania, „Szninkiel” wciąż cieszy się zasłużoną reputacją komiksowego klasyka. Osobiście po dziś dzień stawiam go na swym prywatnym komiksowym podium. Ze wszystkich historii o ratujących świat wybrańcach, ta zdaje się radzić sobie z tym motywem najzgrabniej.

Co zaś się tyczy samego wydania – mieliśmy wcześniej dwa czarno-białe wydania zbiorcze (Orbita pod koniec lat 80. i II wydanie Egmontu), dwa kolorowe w trzech częściach (Egmont w 2001 roku oraz Hachette w ramach kolekcji Thorgala) oraz ekskluzywne wydanie Libertago, zawierające zarówno wersję kolorową, jak i czarno-białą, do dostania w kosmicznej cenie, którą wyłożyć byliby skłonni tylko co bardziej zagorzali kolekcjonerzy. Tak więc tym razem po raz pierwszy otrzymujemy wydanie jednotomowe w kolorze, a przy tym w zasadzie „na każdą kieszeń”. Nowa edycja otrzymała to samo tłumaczenie Kseni Chamerskiej co wydanie z 2001 roku, jak również znaną z niego przedmowę. W miejsce rysunków, które do tej pory znajdowały się na stronie tytułowej każdego rozdziału, pojawiły się malowidła Grzegorza Rosińskiego (ładne, ale jakoś szkoda mi oryginalnych grafik, które lepiej się zgrywały z formą całości). W ramach materiałów dodatkowych otrzymujemy liczący sobie 24 strony szkicownik oraz okładki edycji trzyczęściowej. Zabrakło niestety alternatywnej niebieskiej okładki (której fragment możecie zobaczyć w nagłówku niniejszej recenzji). Całość prezentuje się nad wyraz estetycznie i trudno byłoby się tu dopatrzyć jakichkolwiek uchybień. Krótko mówiąc – jest to zdecydowanie pozycja obowiązkowa, której nie powinno zabraknąć w żadnej komiksowej kolekcji.

Oceny końcowe

6
Scenariusz
6
Rysunki
6
Tłumaczenie
6
Wydanie
6
Przystępność*
6
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

36919353o.jpg

Specyfikacja

Scenariusz

Jean Van Hamme

Rysunki

Grzegorz Rosiński

Przekład

Ksenia Chamerska

Oprawa

twarda

Liczba stron

200

Druk

kolor

Format

 240x320 mm

Wydawnictwo oryginału

Casterman

Data premiery

2020

zdj. Casterman