„Halloween zabija” – recenzja filmu. Zło (nie) umrze dzisiaj

Już w najbliższy piątek, 22 października, na ekrany polskich kin swój cień raz jeszcze rzuci Michael Myers. W „Halloween zabija”, sequelu odnowionego cyklu slasherów, obok kultowego zabójcy powracają gwiazdy poprzedniego filmu – Jamie Lee Curtis, Judy Greer i Andi Matichak. Zapraszamy do lektury naszej recenzji filmu.

Napisałem przy okazji recenzji pierwszego „Halloween” od Davida Gordona Greena, że lepszego momentu na reanimowanie historii Michaela Myersa i Laurie Strode już nie będzie. Oczyszczając kanon z tłuszczu, którym obrastał na przestrzeni czterdziestu lat, „Halloween” stało się raz jeszcze tym, czym było na samym początku: historią o mordercy i ofierze, przedstawioną w sprawnym rewersie i z dobrą emocjonalną podszewką. Niedługo trzeba było jednak czekać, by i tym razem okazało się, że finałowe ciosy finałowymi ostatecznie nie będą.

Na początku „Halloween zabija” Michael Myers raz jeszcze powstaje z martwych i nawiedza rodzinne Haddonfield w stanie Illinois. Tym razem Kształt mierzy się jednak już nie tylko z Laurie Strode (która w sequelu pojawia się tylko epizodycznie, z obietnicą kolejnego „wielkiego powrotu”), a całym miasteczkiem. Nie można odmówić Gordonowi Greenowi i scenarzystom (Danny'emu McBride'owi i Scottowi Teemsowi) ciekawego zamysłu na tę kontynuację. Drugie „Halloween” to bowiem film zupełnie inny od swojego poprzednika: kolejny post-slasher, który celuje w rozbudowanie znajomej konwencji, tym razem przenosząc ostrość z indywidualnej traumy Laurie Strode na traumę zbiorową, która dotyka wszystkich mieszkańców. Niestety, przy wszystkich swoich atutach nie jest to też film szczególnie udany. „Halloween zabija” cierpi na wiele realizacyjnych problemów oraz scenariuszowych niedoróbek. Jako drugi z trzech planowanych filmów, sequel aż nazbyt często przypomina też o swojej roli jako środkowa część trylogii, kładąc fundamenty pod finał historii, ale nie pokazując widowni zbyt satysfakcjonującej i samodzielnej historii.

Akcja nowego „Halloween” startuje natychmiast po zakończeniu filmu z 2018 roku. Ranna Laurie Strode trafia w stanie krytycznym do szpitala w Haddonfield, u boku mając zarówno „odzyskaną” córkę (Greer), jak i wciągniętą w krwawe dziedzictwo rodziny wnuczkę (Matichak). Decydując się na mocne uszczuplenie roli Strode, film Gordona Greena wprowadza w historię szereg nowych postaci – między innymi niedoszłe ofiary Myersa i młodszych mieszkańców Haddonfield. Miejsce w fabule części z nich określa klimatycznie nakręcona retrospekcja, którą reżyser otwiera film. Nawiązując do technik filmowania Carpentera i nostalgicznej estetyki klasyków grozy, „Halloween zabija” pokazuje, że zbrodnie z październikowej nocy 1978 roku trwale dotknęły nie tylko Laurie, ale i całe miasto, nad którym symbolicznie wciąż góruje posępna legenda domu Myersów. Gdy blisko pół wieku po ostatniej masakrze boogeyman zostawia za sobą następną górę ciał, tłum chwyta za widły (dosłownie!) i bierze na siebie wymierzenie oprawcy sprawiedliwości. Niedługo trzeba po tym czekać, by samowolka odbiła się mieszkańcom miasta krwawą czkawką. Haddonfield szybko pada ofiarą własnej drapieżności, linczuje nie tę osobę, co trzeba, a Myers po cichu przemieszcza się między uliczkami i „robi swoje”.

Halloween kills Judy Greer Jamie Lee Curtis i Andi Matichak

Nietrudno odczytać wszystkie podteksty, które Gordon Green, McBride i Teems zdecydowali się wpisać w sequel. Z pomocą zabójcy w halloweenowej masce, twórcy opowiedzieli tu o uniwersalnej skłonności do przemocy i mentalności tłumu, który chętnie i z łatwością ulega demagogii, emocjom i prostym frazesom. Niestety, choć „Halloween” nie doczekało się do tej pory sequela z równie rozwiniętym społecznym komentarzem, scenariusz nie rozlicza go w szczególnie bystry sposób. Tezy filmu i zasadnicze motywy przewijają się tu w formie ostentacyjnych i przesyconych patosem monologów, zaś sama fabuła operuje tak naiwnymi i głupkowatym rozwiązaniami, że trudno pogodzić je z zamysłem ambitniejszej narracji. Jednocześnie, ponieważ film stawia w największym stopniu na protagonistę „grupowego”, trudno doszukać się w nim miejsca dla bardziej pełnokrwistych postaci. Choć kluczowe momenty akcji należą do powracających raz za razem bohaterek z rodziny Strode, „Halloween zabija” wyróżnia kilka odrębnych wątków, które – niestety – nie zmierzają nigdzie indziej, a tylko pod nóż Myersa.

Co więcej, mimo że w sequelu „Halloween” wszyscy w kółko powtarzają, że strach zmienia ludzi w bestie, to jako widownia zbyt wiele tego strachu podczas seansu nie odczujemy. Owszem, przejmująca i przytłaczająca obecność Myersa, granego tu przez Nicka Castle'a i Jamesa Jude'a Courtneya, wciąż jest największym atutem serii i reżyser najczęściej dobrze wie, jak wykorzystać ją do maksymalnego efektu. Spora zasługa w tym również znakomitej ścieżki dźwiękowej Johna Carpentera, jego syna Cody'ego Carpentera i Daniela Daviesa, która elektryzująco wznawia klasyczne tematy na syntezatorach. Niestety, abstrahując od oprawy audio i ładnych zdjęć, Gordon Green nie zbudował w filmie szczególnie suspensywnej atmosfery: nieuporządkowane wątki wypadają boleśnie kliszowo, zaś to, co ma zaniepokoić, zbyt często wychodzi mu odtwórczo i konwencjonalnie. Realizacyjne wyczerpanie reżyser próbuje nadrabiać „pomysłowością” kolejnych egzekucji. Trudno zakwestionować widowiskowy (a tym razem wręcz przegięty) sadyzm, z którym Myers wykańcza kolejne ofiary, ale na ekranie rezonuje on przede wszystkim w roli słabej rekompensaty za brak odpowiedniejszego napięcia. Pod koniec filmu bodycount staje się zresztą tak absurdalnie wysoki, że trudno wiązać z nim jakąkolwiek emocjonalną wartość.

To powiedziawszy, mimo strukturalnego chaosu scenariusza odwrócenie formuły niesie pewną satysfakcję. Dla fanów cyklu ciekawe będzie z pewnością zobaczenie Michaela Myersa w roli „ściganego”, zaś szlachtowanych no-name'ów w charakterze chwilowych napastników-bojówkarzy. „Halloween zabija” oglądać będziemy jednak przede wszystkim dla postaci samego antagonisty, niezniszczalnego zarówno w ramach fabuły filmu, jak i w odniesieniu do swojego statusu w kanonie popkultury. W kontekście tego pierwszego warto dodać, że tym razem twórcy idą zresztą o krok dalej i bezpośrednio adresują kwestię, czy Michael to zaledwie psychopata w masce, czy może coś więcej. Zarówno jednak ten, jak i pozostałe główne wątki zawiązane w sequelu znajdą (a przynajmniej powinny znaleźć) rozwinięcie dopiero w finale trylogii. Drugi film to tymczasem dzieło niekompletne, pełnometrażowy przecinek w cyklu, który ma już na koncie rozdziały i lepsze, i – na szczęście – znacznie gorsze.

Ocena końcowa filmu „Halloween zabija”: 3+/6

zdj. Universal Pictures