Han Solo: Gwiezdne Wojny - Historie - recenzja filmu

Po miesiącach niepokojących wieści z planu, spekulacji i złowróżenia, „Solo: A Star Wars Storyw reżyserii Rona Howarda wlatuje na ekrany polskich kin. Oficjalna premiera w piątek, my tymczasem mamy już dla Was recenzję najnowszego filmu ze świata szturmowców i rebeliantów. Jak wypada Solo? Zapraszamy do lektury!

Han Solo to moja ulubiona postać w historii kina, dlatego filmu o przygodach młodego przemytnika z Korelii obawiałem się najbardziej spośród wszystkich zapowiedzianych i jeszcze niezapowiedzianych widowisk Lucasfilmu, ery Myszki Miki. Harrisona Forda nie da się w końcu zastąpić, a DNA aktora jest nierozerwalnie związane z tym, co sprawia, że Solo to, no... Solo. Naruszając więc nieco porządek niniejszej recenzji, odpowiedzmy w pierwszej kolejności na palące pytanie związane z najnowszym filmem Rona Howarda: jak w roli Hana wypadł ktoś inny?

Długa odpowiedź byłaby następująca: amerykańska autorka – Ann Crispin – napisała w latach dziewięćdziesiątych trzy świetne powieści o przygodach młodego Hana Solo: „Rajska Pułapka”, „Gambit Huttów” i „Świt Rebelii”. Choć wszystkie z nich należą już do tak zwanych Legend, tj. historii niekanonicznych, to przynajmniej kilka elementów (w tym koreliańskie pochodzenie Hana i jego imperialną przeszłość) przemycono do filmu. Pamiętam, że czytając o dziewiętnastoletnim Solo, oczyma wyobraźni widziałem Harrisona Forda. Jeżeli przyszłoby mi kiedyś raz jeszcze sięgnąć po zużyte egzemplarze trylogii Crispin, twarz i głos młodego Hana zastąpiłoby teraz inne wyobrażenie. Krótka odpowiedź: tak, udało się. Alden Ehrenreich dokonał niemożliwego i stał się Hanem Solo, w którego da się uwierzyć. I nie chodzi tu o „fordowe” manieryzmy, które aktor nauczył się odtwarzać, nie chodzi nawet o operowanie mimiką twarzy na modłę oryginalnego odtwórcy roli (które to wychodzi Aldenowi znakomicie). Ehrenreich niewątpliwie odnalazł w postaci „to coś”, a następnie z pomocą „tego czegoś” poprowadził ją w inne, a jednak tak dobrze znane regiony. Jego charyzmatyczny portret uwielbianego szmuglera urzeka, bawi i przekonuje, gdy tylko przezorny widz opuści tarczę i mu na to pozwoli. Ta sama zasada tyczy się również całego filmu.

GAjCjWb7_o-min.jpg

To powiedziawszy, wróćmy do początku. „Solo” pokazuje, jak Han stał się postacią, którą znamy i kochamy w oryginalnej trylogii, a więc jak spotkał wiernego kompana Chewbaccę, zdobył wymarzonego Sokoła Millennium i nauczył się zawsze strzelać pierwszy. Więcej mówić nie warto, bo mimo tego, że prequelowa natura filmu pozwala spodziewać się określonych rozwiązań, „Solo” często zaskakuje, oferując wiele miłych niespodzianek i zwrotów akcji. Scenariusz Lawrence'a Kasdana – scenarzysty między innymi „Imperium Kontratakuje” (a więc swego rodzaju ojca postaci Solo) i „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”, a w ostatnich latach również „Przebudzenia Mocy” – obfituje w tuziny mrugnięć okiem i nawiązań do pozostałych filmów serii – przeważnie udanych, z drobnymi jednak wyjątkami, o których bez spoilerów lepiej nie wspominać. Dość powiedzieć, że jest tu przynajmniej jeden mocno wymuszony moment, choć może drugi seans poczucie to zniweluje. Kasdan zapowiedział, że „Solo” to jego ostatni wkład w gwiezdnowojenny świat i jako jego „łabędzi śpiew” film udał się znakomicie. Zrealizowana historia to na swój sposób „Indiana Jones w kosmosie", lekki i stricte przygodowy film akcji, który nie rewolucjonizuje ani świata kina, ani uniwersum „Star Wars”, ale też nie usiłuje tego zrobić. Postać Hana Solo otrzymuje za to na pożegnanie od Kasdana kilka przyjemnie wzbogacających zaplecze charakterologiczne elementów i solidne origin story. Jednym z zarzutów, jakie słyszałem względem scenariusza, jest brak stabilnie scentrowanego antagonisty dla bohaterów. W istocie, środek ciężkości przesuwa się w toku „Solo” przynajmniej kilka razy, ale zaproponowana struktura stanowi wyłącznie atut produkcji i element zaskoczenia, aniżeli jej słabostkę. Wiele świetnych rzeczy dzieje się w ciągu tych dwóch godzin i ani na moment nie ma się poczucia „szczerbatej” fabuły. „Solo” to rozrywka najwyższych lotów, z najlepszą postacią w „Gwiezdnych Wojnach” na bardzo stabilnym i emocjonującym pierwszym planie.

W odniesieniu do samej realizacji i tego, jak zmiana na stołku reżysera, która wstrząsnęła produkcją i nastawiła tłumy niesympatycznych forumowiczów tego świata przeciwko szefowej Lucasfilmu, Kathleen Kennedy, wpłynęła na jakość filmu – można odetchnąć ze spokojem. Moment, w którym „Solo” przestaje być dziełem Phila Lorda i Chrisa Millera (zaliczonych ostatecznie do grona producentów), a zaczyna Rona Howarda, jest niezauważalny, utrzymując równy i spójny styl wizualny i poczucie humoru. Niemniej jednak w ciągu pierwszych trzydziestu minut obraz dość rozpaczliwie walczy z niestabilnym tempem próbując przemycić zbyt wiele emocji, niż pacing określonych scen mu pozwala. Nim przyzwyczaimy się do nowej wersji przemytnika z Korelii, film podrzuca tonę wizualnych informacji, która nie zdąża się przysłowiowo „uleżeć”, a już zaczyna znikać w tyle. Szczęśliwie, początkiem drugiego aktu „Han Solo” pozwala jednak bezproblemowo za narracją nadążyć, a następnie wrzuca kolejny bieg i nie zwalnia, nie przestając angażować aż do napisów końcowych. Z podobnymi (choć znacznie bardziej uciążliwymi) problemami borykał się swego czasu „Łotr 1”, który w ostateczności zapamiętałem jako film satysfakcjonujący, lecz bardzo nierówny i wypakowany mniejszymi i większymi błędami na poziomie scenariusza, reżyserii i montażu. „Solo” robi w tym względzie dużo lepsze wrażenie.

j1m7O0nZ_o-min.jpg

Wymieniając atuty „Solo”, nie sposób byłoby nie wymienić znakomitej obsady. Poza Aldenem Erenreichem urzeka Donald Glover jako Lando Calrissian (który zdecydowanie musi otrzymać teraz swój własny spin-off), Woody Harrelson w roli Tobiasa Becketta – mentora głównego bohatera – i Phoebe Waller-Bridge wcielająca się w wyzwolonego droida L3-37. Muzyka w kompozycji Johna Powella oparta w ogromnej części na napisanym przez Johna Williamsa specjalnie na potrzeby filmu nowym motywie Hana Solo również robi świetne wrażenie (opowiemy o niej szerzej przy okazji recenzji soundtracku w przyszłym tygodniu), mimo że odniosłem wrażenie pewnego umniejszenia jej należytej roli na poziomie miksowania. Może to wina niskiej jakości dźwięku sali kinowej, na której dane mi było zobaczyć „Solo” po raz pierwszy, ale wydało mi się, że wiele znakomitych motywów znika w ogniu scen akcji. Od strony wizualnej natomiast, „Solo” dołącza do kolekcji wspaniałych kadrów z nowych gwiezdnowojennych filmów kilka znakomitych stop-klatek, choć styl Rona Howarda może wydać się od czasu do czasu nieco chaotyczny. Nie było za to do tej pory „Gwiezdnych Wojen”, które pokazałyby tyle elementów wnętrza Sokoła Millennium (i poświęciły mu tyle świetnych ujęć), co te uwiecznione w obiektywie Howarda, za co jestem mu niezwykle wdzięczny. 

Na koniec warto dodać, że film Rona Howarda ma znacznie więcej wspólnego z oryginalnymi „Gwiezdnymi Wojnami” niż „Ostatni Jedi” – poczynając od humoru przez klimat i na znajomych rasach kosmitów (Rodianie!) kończąc. W tym zakresie sądzę, że będzie on na swój sposób czynnikiem jednoczącym spolaryzowany po VIII epizodzie fanbase. Oczywiście, jeśli Ci zniechęceni spróbują dać mu szansę.

Mimo problemów w pierwszym akcie i wbrew oczekiwaniom tych, którzy na gwiezdnowojenym uniwersum postawili krzyżyk, „Solo: A Star Wars Story” to kawał świetnie wyglądającej i brzmiącej, pierwszorzędnej i zapierającej dech w piersiach zabawy, utrzymanej w klimacie oryginalnych epizodów. Jednocześnie, będąc po części old-schoolową przygodówką, a po części prawdziwym, kosmicznym westernem, „Solo” jako pierwszy wypełnia pierwotną rolę serii antologicznych historii z odległej galaktyki i rezygnuje z „ratowania świata” na rzecz przyjemnie kameralnych stawek i tonu opowieści, którą można by było zasłyszeć nad kieliszkiem w najbardziej podłej kantynie w Mos Eisley.

Ocena końcowa: +4/6 ***

*** Ocena stanowi próbę rzetelnego powstrzymania fanowskich zapędów. Jeżeli jesteś miłośnikiem „Star Wars”, możesz spokojnie podnieść ocenę o pół oczka.

źródło: zdj. Lucasfilm / Disney