W październiku do oferty platformy Netflix trafi polski thriller „Hiacynt” w reżyserii Piotra Domalewskiego. Produkcja walczyła w tym roku o Złote Lwy na festiwalu w Gdyni i została nagrodzona za scenariusz oraz charakteryzację. Sprawdźcie naszą recenzję.
„Hiacynt” wydaje się być filmem istotnym dla rozwoju polskiego kina z kilku powodów. Po pierwsze, dowodzi on twórczej sprawności reżysera Piotra Domalewskiego, dla którego obraz ten jest pierwszym w karierze zrealizowanym nie według własnego scenariusza. Po drugie, w spółce z również konkursowym „Żeby nie było śladów” wynosi on odtwórcę głównych ról w obu produkcjach, Tomasza Ziętka, do aktorskiej ekstraklasy nie tylko w kontekście tegorocznej edycji festiwalu, ale także współczesnego krajobrazu rodzimej kinematografii. Wreszcie po trzecie, „Hiacynt” świadczy o świadomym odkrywaniu przez polskich twórców nowych terytoriów. Pod względem gatunkowym film Domalewskiego to bardzo dobry transfer fincherowskiego kryminału na polskie warunki, ale produkcja wypada chyba jeszcze lepiej jako wciąż nie do końca zbadany pod naszą szerokością geograficzną dramat gejowski czy nawet queerowy thriller.
Akcja filmu odnosi się do obszernej operacji Milicji Obywatelskiej z lat 1985-1987 zwanej „Hiacyntem” właśnie. Pod przykrywką walki z epidemią AIDS i prostytucją, ówczesne służby zdecydowały się na podjęcie działań infiltrujących środowiska homoseksualnych mężczyzn, co z reguły wiązało się z zatrzymaniami, nierzadko bezpodstawnymi aresztowaniami czy różnymi formami prześladowania osób LGBT. W obrazie napisanym według nagrodzonego w Gdyni scenariusza autorstwa Marcina Ciastonia Tomasz Ziętek gra młodego i ambitnego funkcjonariusza MO, Roberta, któremu – wbrew obowiązującym powszechnie partackim zasadom proceduralnym milicji tj. rozpoznać-rozwiązać-zamknąć – faktycznie zależy na docieraniu do prawdy i sprawiedliwości. Wraz ze wspólnikiem Wojtkiem (kradnący drugi plan Tomasz Schuchardt) mężczyzna otrzymuje sprawę mających miejsce w stolicy morderstw osób homoseksualnych. Komendant potrzebuje rozwiązania akcji „na wczoraj”, podczas gdy Robert odkrywa, że z pozoru błahe śledztwo prowadzi do zaskakujących i zagrażających jego bezpieczeństwu wniosków.
Zarówno autor scenariusza, reżyser, jak i operator Piotr Sobociński jr. umiejętnie odnaleźli się w gatunkowych prawidłach „Hiacynta”. Struktura filmu sprawnie oddaje stricte thrillerową konfigurację wydarzeń, począwszy od ulokowania intrygi i zagadki, przez rozwój wydarzeń polegający na grzebaniu w bebechach sprawy, skończywszy na wieńczącej opowieść puencie, która z racji nieco przesadnego patosu i braku umiaru odstaje niestety od poprzednich aktów historii. Na dość wczesnym etapie filmu Robert uwikłany zostanie w relację z młodym gejem, Arkiem (Hubert Miłkowski), którego mianuje swoim informatorem. Oficjalnie, zgodnie z wytycznymi, sprawa zostanie zamknięta po pierwszym lepszym nadającym się na winnego sprawcy, ale zapał i przetrząsanie śledztwa przez protagonistę uruchomi wir wydarzeń oraz skonfrontuje bohatera ze swym ojcem i jednocześnie przełożonym (Marek Kalita). W rozwijaniu narracji twórcy „Hiacynta” skutecznie „odhaczają” gatunkowe tropy, tu i ówdzie być może zbyt bezpośrednio korzystając z dobrodziejstw gatunku, co dla niektórych może okazać się nadmiernymi zapożyczeniami z zachodu. Nie wpływa to jednak znacząco na odbiór filmu, a wszelkie potknięcia zdaje się ratować porządnie budowane napięcie wraz z wytrwale kreowanym klimatem, który w odniesieniu do estetyki „Hiacynta” jest po prostu solidną rzemieślniczą robotą.
„Polacy nie mogą znieść, gdy inni Polacy są szczęśliwi” – mówi w którymś momencie Arek, informator Roberta, który z biegiem czasu sprawi, iż protagonista zacznie kwestionować własną tożsamość seksualną. To zdanie wybrzmiało na festiwalu niewątpliwie mocniej niż gatunkowa otoczka filmu Domalewskiego. Trudno się zresztą dziwić, „Hiacynt”, raz jeszcze współmiernie z „Żeby nie było śladów”, stanowi bardzo ciekawy przykład kina o społecznym zacięciu, które biorąc na tapetę kompromitującą przeszłość, tak naprawdę rozprawia się z czasami współczesnymi. Pod płaszczykiem noirowego kryminału produkcja skrywa meta-filmowy komentarz do bieżącej sytuacji politycznej kraju, w którym uwłaczający zwyczaj nietolerancji i społecznej segregacji znów stał się narzędziem w rękach rządzących. „Hiacynt” jest zatem nie tylko udaną próbą włączenia nurtu kina gejowskiego do mainstreamu, ale również obrazem zaangażowanym społecznie, który w dość szykowny i uważny przy tym sposób stawia znak równości między „wczoraj” a „dziś”.
Zarówno pod względem realizatorskim, jak i aktorskim „Hiacynt” jest projektem odważnym. Szczególny podziw powinna budzić – świetnie poprowadzona – śmiała scena erotyczna, która w kluczowym dla fabuły momencie rozgrywa się między dwoma głównymi bohaterami. Film Domalewskiego to, jak na nasze polskie podwórko, dzieło ryzykowne, eklektyczne, ale równocześnie bardzo wyraziste i stanowcze w swym przekazie. Produkcja sprawdza się we właściwie każdym ze swych wielu odcieni — pozytywnie wypada tu ejtisowy thriller, społeczny dramat, a także aluzyjne uzupełnienie, które sprawia, że obraz nabiera nowych, głębszych znaczeń. Gwarantuję, że o „Hiacyncie” jeszcze będzie głośno.
Ocena filmu „Hiacynt”: 4+/6
zdj. Netflix / Bartosz Mrozowski