„Żeby nie było śladów” – recenzja filmu. Kraina ludzi o miedzianych czołach [46. FPFF w Gdyni]

24 września na ekranach polskich kin zagości film „Żeby nie było śladów”, nasz tegoroczny kandydat do walki o oscarową nominację. Jak wypada nowa produkcja Jana P. Matuszyńskiego oparta na prawdziwej historii Grzegorza Przemyka, który został śmiertelnie pobity przez milicję w 1983 roku? Sprawdźcie naszą recenzję.

Tegoroczny festiwal w Gdyni dość dosadnie rozprawia się ze schyłkową dekadą poprzedniego ustroju Polski. Niechlubne pocztówki z lat 80. ubiegłego wieku przesyłają bodaj najbardziej wzięte i – przynajmniej do tej pory – najlepsze produkcje tegorocznej edycji imprezy, czyli „Najmro”, „Hiacynt” oraz startujący w wyścigu o oscarową nominację „Żeby nie było śladów”. Wszystkie trzy filmy wzięte razem stanowią niebanalne rozliczenie się z niesławnym dziesięcioleciem wypełnionym systemowymi prześladowaniami i szkalowaniami, administracyjną bezdusznością, czy wreszcie państwową niekompetencją wyrażaną przede wszystkim z wykorzystaniem organów wewnętrznych – Milicji Obywatelskiej oraz Służby Bezpieczeństwa. Spośród nich, to drugi z kolei film wyreżyserowany przez Jana P. Matuszyńskiego puentuje zmierzch Polski Ludowej w najbardziej wnikliwy, a jednocześnie niezmiernie zatrważający sposób. „Żeby nie było śladów” to seans trudny i niewygodny, ale bardzo potrzebny z uwagi nie tylko na zrozumienie przeszłości, ale też refleksję na temat teraźniejszości.

„Żeby nie było śladów” traktuje swój pierwowzór – czyli wydany pod tym samym tytułem reportaż autorstwa Cezarego Łazarewicza oraz stojącą za nim głośną sprawę morderstwa Grzegorza Przemyka z 1983 roku – z dużą dozą źródłowej rzetelności, ale tym samym nie stara się rygorystycznie przylegać do tekstu polskiego dziennikarza. Film według scenariusza Kai Krawczyk-Wnuk koncentruje się wokół postaci Jurka Popiela (Tomasz Ziętek), w rzeczywistości Cezarego Filozofa, przyjaciela Przemyka oraz jedynego naocznego świadka brutalnego pobicia chłopaka przez milicjantów na posterunku. Rozciągnięta na niemalże trzy godziny fabuła obrazu skrupulatnie śledzi wydarzenia towarzyszące ostatnim godzinom życia tragicznie zmarłego maturzysty, począwszy od zatrzymania mężczyzn na placu Zamkowym, przez bezpośrednie konsekwencje skatowania, aż po długofalowe następstwa szeroko zakrojonych działań służb w uporczywym zamiataniu sprawy pod dywan. Jurek funkcjonuje w tej wielowątkowej opowieści niczym przewodnik po piekle. Wraz z targanym po kolejnych kręgach propagandowej machiny PRL-u bohaterem przemierzamy ten wyzbyty moralności świat, w którym kolejne istnienia (generałowie, prokuratorzy, funkcjonariusze i tym podobni dygnitarze) skupione są jedynie na tym, żeby nie dopuścić do ujawnienia prawdy.

Matuszyński bardzo sprawnie radzi sobie z przeniesieniem reporterskiej litery na ekran, wzorowo oddając dokumentalnego i archiwalnego ducha tekstu Łazarewicza. Jego kamera jest w „Żeby nie było śladów” chłodnym obserwatorem, którego nierzadko roztrzęsione ruchy w pewnej mierze służą zobrazowaniu nagromadzonego przez lata społecznego gniewu i frustracji opresyjnymi rządami. Podobnie jak lektura, narracja filmu jest wielowątkowa i nieśpieszna. Przy tak długim czasie trwania tego typu maniera może znużyć – w szczególności gdy kolejnymi scenami są porządkujące opowieść wymiany zdań między agitacyjnymi działaczami – lecz w ostateczności trzeci akt historii wynagradza trudy związane z rytmem obrazu. Przy tak złożonym i rozciągniętym dramaturgicznie filmie dość bierne tempo jest zresztą taktyką zrozumiałą, bowiem powolne opowiadanie wydarzeń działa na korzyść monumentalnego wydźwięku „Żeby nie było śladów”, w który, jak mniemam, twórcy celowali.

zeby nie bylo sladow robert wieckiewicz tomasz kot

Wielowątkowość i gałęziasta struktura filmu Matuszyńskiego nie pogrzebała szans twórców na dramaturgiczne wykorzystanie choćby części z pojawiających się w fabule postaci. Niewykonalne byłoby przybliżenie wątków wszystkich bohaterów, lecz tych, których kamera portretuje nieco częściej, jesteśmy w stanie „wyczytać”. Trudno jednoznacznie stwierdzić, komu najlepiej byłoby przypisać tę zasługę – wprawionym w fachu aktorom (w filmie występuje przecież solidna reprezentacja najwyższej polskiej półki aktorskiej; żeby wymienić tylko kilka nazwisk: Jacek Braciak, Robert Więckiewicz, Agnieszka Grochowska czy Aleksandra Konieczna), autorce scenariusza czy może reżyserowi, który wyjątkowy dar wydobywania ze swych postaci ogromnych pokładów autentyczności pokazał już w fenomenalnej „Ostatniej rodzinie”. Dzięki dobrze wykształconym postaciom pierwszo- i drugoplanowym „Żeby nie było śladów” staje się czymś więcej niż tylko tragiczną opowieścią o wszechobecności i fanatycznej kontroli władzy. Film można rozpatrywać w kategoriach moralnej alegorii odnośnie wolnej woli i posłuszeństwa.

Oprócz rzetelnej roboty rzemieślniczej i otaczającej obraz specyficznie kafkowskiej aury PRL-owskiego absurdu „Żeby nie było śladów” posiada jeszcze jedną zasadniczą zaletę. Krytyczny ton filmu z łatwością odnieść można do współczesnej, nie tylko rodzimej sceny politycznej, która sztukę społecznej dezinformacji – dzięki coraz bardziej rozrastającym się środkom masowego przekazu – opanowała niemalże do perfekcji. Relacjonując sprawę przedawnioną, mającą miejsce niespełna czterdzieści lat temu, film Matuszyńskiego oddziałuje na widownię w sposób niesłychanie aktualny. Pod pewnymi względami wydźwięk „Żeby nie było śladów” zaskakująco celnie uderza we współczesność. I chyba to jest w nim najbardziej przerażające.

Ocena filmuŻeby nie było śladów”: 5/6

zdj. Kino Świat / Łukasz Bąk