„Johnny” – recenzja filmu. Miała być pełna petarda, tymczasem szału nie ma

Do polskich kin wchodzi właśnie „Johnny”, film w reżyserii Daniela Jaroszka mający przybliżyć widzom historię księdza Jana Kaczkowskiego, łamiącego stereotypy założyciela hospicjum domowego w Pucku, niezwykle popularnego duchownego, vlogera i autora książek. Czy warto wybrać się na seans? Przekonacie się z naszej recenzji.

Ks. Jan Kaczkowski z charakterystyczną dla siebie ironią mógłby przyrównać wydźwięk tego filmu do spotkań młodzieżowych grup kościelnych spod znaku oazy. Podczas seansu „Johnny’ego” ma się bowiem wrażenie uczestnictwa w kółku wzajemnej adoracji. To trochę tak, jakby obraz nakręcony został w przerwach między euforycznym tańcem a chwalebnymi pieśniami; jak gdyby filmowcy mieli dostarczyć na następne zebranie materiał, do którego można będzie potupać nogą w rytm psalmu i rozgrzać struny głosowe przed warsztatami chorału. Produkcja przypomina modlitwę uwielbienia i nie ma tutaj mowy o miejscu na herezje. Zamierzenie twórców jest zrozumiałe – z sali kinowej mamy wyjść z uśmiechniętą buzią i duszą pełną nadziei. Czy projekt spodobałby się jednak Kaczkowskiemu? Zmarły przed sześcioma laty duchowny w licznych wywiadach kąśliwie, lecz z dystansem docinał wspólnotom. Ganił zebrania za bezrefleksyjną adorację czy ekspresyjny przesyt, który według niego stał na drodze do uchwycenia kwintesencji spotkań. Zupełnie, jakby mówił o „Johnnym”.

Obraz w reżyserii debiutanta Daniela Jaroszka nie jest tradycyjną biografią filmową. To jedynie urywek krótkiego, acz wyjątkowo barwnego życia ks. Kaczkowskiego koncentrujący się na jego ostatnim rozdziale. Scenarzysta i przyjaciel kapłana Maciej Kraszewski („Daleko od noszy”, „Szpital na peryferiach”) w centrum opowieści de facto umieszcza Patryka (w tej roli Piotr Trojan), podopiecznego księdza najpierw w technikum, potem w puckim hospicjum. Młody recydywista trafia pod opiekuńcze skrzydła Kaczkowskiego (Dawid Ogrodnik) w ramach prac społecznych. Na szyi Patryka wisi sznur w postaci długów, a przestępcze nawyki nie przestają dawać o sobie znać. Krok po kroku pod bacznym okiem duchownego chłopak wychodzi jednak na prostą. W ośrodku uczy się cierpliwości, fachu, no i przede wszystkim empatii. Wciąż czai się na niego odsiadka, ale tuż przed wyrokiem oświetla go promyk nadziei o twarzy Żanety (Marta Stalmierska). Patryk istnieje naprawdę. Dziś jest szefem kuchni, mężem oraz ojcem trójki dzieci.

Nietrudno domyślić się, jaką funkcję spełnia w „Johnnym” narracyjny dualizm. Osnuta przeciwstawionymi postaciami ks. Jana i Patryka fabuła ciągnie dramaturgiczny wózek filmu. Bohaterowie bytują tutaj niczym Yin i yang; jeden bluźni, zbija bąki i przesadza z używkami, drugi deklamuje, bez przerwy haruje i działa w myśl altruizmu. I tak w koło Macieju; do momentu, w którym rzeczywiście połączą siły. Scenariusz Kraszewskiego stale posiłkuje się podobnymi uproszczeniami. Jeśli „Johnny” nie wymienia charakterologicznych dysproporcji, film przechodzi w tryb jałowego naśladownictwa. Pod tym względem  najgorzej wypada pierwszy akt, w którym obraz co rusz chciałby puszczać do nas oczko. W jednej scenie padnie słynne powiedzonko, w drugiej mniej lub bardziej znany fakt z życia księdza. Kiedy wydaje się, że jesteśmy już ekspertami w kwestii kubków smakowych Kaczkowskiego, filmowcy bezzasadnie serwują nam reprodukcję słynnego spotkania na Woodstocku. Odtwarzając tak wiele elementów z biografii duchownego, twórcy zapomnieli o tym najważniejszym –  charakterze.

Johnny_Dawid-Ogrodnik-Piotr-Trojan_kadr-z-filmu.jpg

„Johnnym” rozczarują się ci, którzy wyczekują portretu dwoistej natury kapłana, tego charakterystycznego rozkroku księdza między religią a nauką (istotną część kariery Kaczkowskiego obejmowała przecież bioetyka i teologia, z której uzyskał doktorat). Co więcej, próżno szukać w produkcji światopoglądu duchownego, przez który niejednokrotnie – zarówno oficjalnie, jak i zakulisowo – obrywało mu się od braci w sutannach. Dość powiedzieć, że Kościół został sprowadzony w filmie do postaci groteskowo wyolbrzymionego arcybiskupa, który pojawia się na ekranie tylko wówczas, gdy trzeba kogoś opieprzyć. Najmniej papierową figurą „Johnny’ego” pozostaje Patryk. Bohater wsparty aktorską równowagą nagrodzonego w Gdyni Trojana jako jedyny nabiera w obrazie faktycznie ludzkich rysów. Przy całym warsztatowym sznycie Ogrodnika filmowy Jan Kaczkowski bardziej niż pełnoprawna postać jawi się tutaj jako performans. Choć czterokrotny laureat Złotych Lwów do perfekcji opanował język i mowę ciała swego pierwowzoru, jego występ nosi znamiona popisu kabaretowego. Winę ponosi za to jednak beznadziejny scenariusz i teledyskowa reżyseria.

Od filmu zionie chłodną kalkulacją, matematycznie przeliczonym zamiarem wywołania u widza efektu śmiechu / płaczu / wzruszenia / (wpisz odpowiednie). Dramaturgiczne szwy „Johnny’ego” są widoczne gołym okiem, zaś tania – na przemian reklamowa i wideoklipowa – inscenizacja kolejnych scen bije po oczach brakiem doświadczenia. To pod wieloma względami obraz przeestetyzowany, zamieniający scenopisarską ckliwość w stylistyczną szpanerę, która nie mówi o niczym. Choć „Johnny” stara się kroczyć tą samą ścieżką co francuscy „Nietykalni”, do bezpretensjonalnego feel-good movie ma do pokonania długą drogę. Z 47. edycji FPFF w Gdyni film wyjechał z Nagrodą Publiczności, co mimo wszystko zwiastuje pomyślny przemarsz produkcji przez polskie kina. To dobrze, bo istnieje szansa, że część dochodu zostanie przeznaczona na hospicjum w Pucku. Szkoda tylko, że „Johnny” ma w sobie tyle zmarnowanego potencjału. Miała być pełna petarda, tymczasem okazało się, że szału nie ma.

Ocena filmu „Johnny”: 2/6

 

zdj. Next Film / H.Komerski