„Joker” – recenzja filmu. Nikt nie wie, jak to jest być złym człowiekiem

Joker”. Im więcej myśli się o tym filmie, tym trudniej go zaszufladkować. Z całej jego otoczki, najbardziej rzuciła mi się w oczy zmiana nastroju z panującego „przed” na panujący „po” seansie. Sala pełna ludzi, w większości młodzieży i komiksowych wyjadaczy, którzy przyszli obejrzeć nowy film z ulubionym złoczyńcą uniwersum DC – to na początku. Na końcu zaś – sala zapełniona osobami, które zobaczyły film nie z Jokerem, a o Jokerze. Zapraszamy do recenzji filmu.

Dzieło Todda Phillipsa szokuje swoim podejściem do komiksowego pierwowzoru. Ostatecznie dokonuje pewnego zamachu na postrzeganie Jokera (i myślę, że nawet większego niż Heath Ledger w drugiej części trylogii C. Nolana), ponieważ pokazuje to, co nigdzie i nigdy nie było ujęte – początki najweselszego ze złoczyńców. Arthur Fleck (Joaquin Phoenix), człowiek cierpiący na neurologiczne schorzenie powodujące niekontrolowane napady śmiechu, staje w szranki z miastem Gotham lat osiemdziesiątych, jego społeczeństwem i systemem, a także samym sobą. Uważa, że jego życie to tragedia, co zdaje się potwierdzać większa część obrazu. Jest niezrozumiany i odrzucony, żyje w nędzy, ze swoją schorowaną matką. Z trudnością oddziela rzeczywistość od tego, co urojone – lecz gdy już mu się udaje, po początkowym szoku spływa na niego satysfakcja. Rozumie nagle, że zasady ustalone przez innych nie są jego zasadami, a jego życie to nie tragedia, ale komedia.

Phillips po mistrzowsku gra z widzem w fabularnego kotka i myszkę. Świat realny przetykają urojenia, co do których do samego rozwiązania fabuły nie jesteśmy pewni, czy są prawdziwe. Cudowna, przytłaczająca muzyka, na której pierwszym planie znajdziemy przede wszystkim wiolonczelę, zawsze idealnie podbija nastrój każdej ze scen. Oprócz niej, usłyszymy też kilka klasyków jazzu i rock and rolla (choćby pojawiające się w zwiastunie „Send In The Clowns” Sinatry, „Smile” Kinga Nata Cole'a czy „People Are Strange” od The Doors). Sama fabuła filmu wydaje się napisana wokół „Behind the Blue Eyes” autorstwa The Who.

Wspomniałem o zamachu na postrzeganie Jokera. We wszystkich poprzednich odsłonach nie wgłębialiśmy się w jego przeszłość i to, co sprawiło, że był tym, kim był. Nawet naciągane, cały czas zmieniające się historyjki Jokera-Ledgera nie były bliskie temu, co pojawia się w dziele Phillipsa. Właściwie w całej komiksowo-kreskówkowo-filmowej historii Joker jest po prostu szaleńcem i chaotyczną jukstapozycją dla wartości porządku reprezentowanych przez Batmana (którego w tym filmie próżno szukać, swoją drogą). Do tej pory jest wesołym bandziorem, którego śmieszą po prostu rzeczy, które innych nie bawią, a ponad wszystko jest siłą chaosu. Tutaj reżyser przedstawia nam złamanego, chorego i słabego człowieka, który radości nie zaznał nigdy. Śmieszą go rzeczy inne niż innych ludzi, ale wesoły nie jest za grosz. W tej właśnie roli Joaquin Phoenix pokazał, jakim warsztatem dysponuje. Brakuje słów na opisanie ogromu bólu i cierpienia, które udało mu się przekazać, szczególnie w momentach, gdy Arthur był atakowany przez niekontrolowane napady śmiechu. I właśnie ten ikoniczny śmiech Phoenixa będzie od teraz tym jedynym, który będziecie kojarzyć z postacią.

Joker pełen jest nawiązań do czasów nam współczesnych. Wiele problemów, z którymi boryka się Gotham i jego społeczeństwo, jest niezwykle podobnych do tych, które dławią świat w naszych czasach. Wiele jest też nawiązań do innych dzieł. Pomijając oczywiste nawiązania do komiksów i filmów uniwersum, obraz mocno czerpie z nurtu kina lat 70., który ujmował i przybliżał niepokoje społeczne tamtych czasów. Szczególnie na pierwszy plan wybijają się podobieństwa do „Taksówkarza” („Taxi Driver”, reż. M. Scorsese). Zwłaszcza ujęcia Arthura samego w domu niezwykle silnie przywołują sceny zobaczone w tamtym dziele. Nie tylko one zresztą, bowiem całość fabuły jest mocno zainspirowana fabułą stworzoną przez mistrza. Co ciekawe, odtwórca roli Taksówkarza, Robert de Niro, wciela się w „Jokerze” w prowadzącego program satyryczno-komediowy, uwielbianego przez widzów Murraya (i samego Arthura), co też jest pewnym odniesieniem.

Joaquin Phoenix jako Joker

Na koniec zaś łyżka dziegciu w tej beczce soku z cytryny. Film potrafi się dłużyć. Niektóre sceny wydają się przesadnie długie, a wręcz nudne. Oczywiście, nieuchronnie prowadzą do zakończenia, na które warto czekać. Kolejna rzecz mogłaby być uznana za zaletę, choć pewnie nie zgodzą się z tym fani komiksów i ich dotychczasowych adaptacji. Poza samym zakończeniem, film jest zaskakująco mało spektakularny. Akcja, jak już wspomniałem, nie jest zbyt wartka i próżno w obrazie szukać efektów specjalnych. Ponadto, choroba, cierpienie, a przede wszystkim dusza Arthura i to, co w niej gra, przez niektórych mogą zostać uznane za poważnie spłycone (chociaż ja akurat uważam, że to trochę ukłon w stronę tradycyjnej tajemniczości tytułowego bohatera). To samo, niestety, tyczy się samego miasta Gotham i jego problemów.

„Joker” odziera tytułową postać z niesamowitości i pokazuje nam złamanego człowieka, który nie może już płakać, a pozostaje mu jedynie pusty śmiech (ten niewymuszony chorobą). Jest dekonstrukcją choroby psychicznej nie tylko jednego człowieka, ale i całego społeczeństwa i choć wydaje się tym odpychać, został stworzony w sposób przystępny dla większości widzów. Jest on na pewno filmem przełomowym, które wszystkie swoje niedogodności nadrabia genialną grą Joaquina Phoenixa i reszty obsady, świetną muzyką i otoczką grozy. Warto go zobaczyć na dużym ekranie.

Ocena: 5/6

źródło: zdj. Warner Bros.