„Kamdesh. Afgańskie piekło” – recenzja filmu. W pułapce wojny

W najbliższy piątek do wybranych serwisów VOD trafi „Kamdesh. Afgańskie piekło”, wojenny thriller w reżyserii Roda Luriego. Produkcję od niecałego miesiąca znajdziecie też na krążkach Blu-ray i DVD. W rolach głównych występują między innymi Orlando Bloom i Scott Eastwood. Już teraz zapraszamy Was do lektury naszej recenzji filmu.

Z uwagi na warunki panujące podczas koronawirusowego lockdownu, „Kamdesh” przeszedł przez amerykańskie kina niezauważony. Choć film kosztował wytwórnię zaledwie pięć milionów dolarów, w kinowym box offisie budżetu i tak nie udało się zwrócić – produkcja zdążyła zarobić na wielkim ekranie tylko dwa miliony. Pandemia wpłynęła zresztą nie tylko na formę dystrybucji i wyniki w kasach, a stała się przyczynkiem braku większego globalnego rozgłosu – bardziej prestiżowy debiut „Afgańskiego piekła” miał odbyć się na ubiegłorocznym, odwołanym pośród wszystkich innych imprez, festiwalu SXSW. Choć zaliczył udaną premierę w amerykańskich wypożyczalniach cyfrowych, to głośniej się o nim już raczej nie zrobi. A szkoda, bo uwaga szerszej widowni z pewnością się filmowi Roda Luriego należy – choćby za imponującą jak na swój budżet stronę techniczną, która wznosi obcowanie z wojennymi narracjami na nowy poziom.

Scenariusz „Kamdesh. Afgańskiego piekła” (czy „The Outpost” – jak brzmi oryginalny tytuł) oparto na książce znanego dziennikarza telewizji CNN, Jake’a Tappera. Bazowana na faktach opowieść podejmuje jedną z najkrwawszych batalii wojny w Afganistanie. Akcja filmu rozgrywa się w całości na terenie niewielkiego posterunku amerykańskiej armii, położonego ponad dekadę temu w dolinie obok miasteczka Kamdesh. Głównym przeznaczeniem autentycznej placówki było monitorowanie przerzutu broni z Pakistanu. Przytoczone na początku filmu słowa analityka armii sugerują, że żołnierze stacjonowali w śmiercionośnej pułapce, z której nikt w razie zorganizowanego ataku nie miał się wydostać. W październiku 2009 roku doszło tam do ofensywy ze strony talibskiej bojówki – Amerykanie znaleźli się pod ostrzałem ze strony setek terrorystów, dysponujących wyrzutniami rakiet i moździerzami.

O tym, że drobna kotlina to niepraktyczna lokalizacja na militarne obserwatorium i w istocie swoista tykająca bomba, przekonujemy się na własne oczy już w pierwszych minutach, gdy reżyser opisuje beznadziejne położenie bohaterów za pomocą pojedynczej, efektownej panoramy. Dość powiedzieć, że w kontekście zabutelkowanych doświadczeń wojny, „Kamdesh” dialoguje z widownią znacznie dosadniej niż chociażby niedawne „1917”. Film Sama Mendesa, niewątpliwie piękny i z wielu względów przełomowy, traktować należy jako mocno spoetyzowany pejzaż konfliktu zbrojnego. „Kamdesh” pozostaje rękami i nogami „in the shit” – w brudzie, płynach ustrojowych i otwartych ranach. Choć twórcom nie brakuje empatii, samego patosu jest tu bardzo niewiele, zaś gdy ten się pojawia, zostaje równie szybko i obcesowo podcięty. Obsadzając w głównych rolach gwiazdy pokroju Scotta Eastwooda i Orlando Blooma, reżyser dramatycznie pogrywa z widownią – nikt nie jest tu bowiem bezpieczny, co zostaje w pewnym momencie wyraźnie podkreślone.

Scott Eastwood w filmie Kamadash. Afgańskie piekło

Mimo że zalicza po drodze kilka niegroźnych klisz, film skutecznie demityzuje wojskową brawurę. Heroiczne sekwencje często kończą się gorzko, a motywujące pep-talki tragicznie puentują głośne salwy z kałasznikowa. Lurie robi tymczasem wszystko, by widownia znalazła się wraz z żołnierzami w ogniu walki z często niedostrzegalnym przeciwnikiem. Rozbiegane, pełne napięcia i gwałtowności kompozycje „z ręki” powstały na wzór najlepszych wojennych obrazów, w rodzaju „Szeregowca Ryana” (do filmu Spielberga znalazło się tu nawet drobne odniesienie, a nawet dwa), ale reżyser nie boi się po swojemu eksperymentować z formą. Przykładowo w pewnym momencie Lurie spina ze sobą chybotliwą kamerę i ustabilizowane ujęcie z kranu – wszystko w ramach jednego ujęcia. Nakręcona w ten sposób sekwencja, osadzona na zawieszonym nad rzeką mostem, osiąga ciekawy, zarazem subiektywny i nieuchronny efekt. Podobnie nowatorskich „sparowań” „Kamdesh” ma w zanadrzu więcej i zawsze ciekawie korespondują one z doświadczeniem widzów.

Na podobieństwo natomiast Nolanowskiej „Dunkierki” reżyser pokazuje nam wroga najrzadziej jak się da – nie o to bowiem chodzi, byśmy odliczali trupy, a powspółprzeżywali obrazy i dźwięki wojennego piekła. Pierwsza połowa filmu to w istocie wzorcowy przykład przyczajonego wojennego thrillera psychologicznego. Choć bohaterowie ulokowani na beznadziejnej pozycji są regularnie zasypywani ołowiem przez talibów, do ataków dochodzi w momentach najbardziej nieoczekiwanych. Momentów tych narracja nigdy nie pomija, starannie kształtując poczucie zaszczucia. Żołnierze mierzą się też z innymi wyzwaniami: tymi bardziej uniwersalnymi (tęsknota za rodziną, domem, perspektywa „wiecznej wojny”) oraz tymi, które charakteryzują wyłącznie współczesne konflikty zbrojne.

W drugiej części filmu reżyser w krwawych detalach (aczkolwiek bez epatowania przemocą) opisuje przebieg samej bitwy i daje pełny upust klaustrofobii budowanej przez ostatnią godzinę. Gdy padają pierwsze strzały w decydującym zwarciu, mamy już sporą orientację w geografii obozu i w samych postaciach. Choć aktorsko równo jest w zasadzie na całej linii, popisowa rola filmu należy z całą pewnością do Caleba Landry'ego Jonesa, znanego z trzeciego sezonu „Twin Peaks” jako wiecznie naćpany Steven Burnett. W „Kamdesh” aktor wciela się w wojskowego specjalistę Ty Cartera, i przechodzi na oczach widzów szereg transformacji: z butnego narwańca przez zdesperowanego bohatera do złamanego przez PTSD weterana. Jego wyrazista i autentyczna kreacja objaśnia wszystko, co powinniśmy wynieść z seansu i zarazem gwarantuje, że na pewno będziemy o tym filmie pamiętać.

Ocena końcowa filmu „Kamdesh. Afgańskie piekło”: 5/6

zdj. Kino Świat