„Koty” (2019) – recenzja filmu

Od dzisiaj na ekranach polskich kin zobaczyć możecie „Koty”, nową wersję jednego z najpopularniejszych musicali w historii, w reżyserii Toma Hoopera, z Taylor Swift, Judi Dench, Idrisem Elbą i Rebel Wilson w rolach głównych. Ja już film widziałem, nie podobał mi się bardzo, mam o nim kilka rzeczy do powiedzenia. Zapraszam do lektury.

Powiem tak: z wyborem filmu na samotny, poranny seans wahałem się między „Kotami” Toma Hoopera a „The Grudge: Klątwa” Nicolasa Pesce'a. Stwierdziłem, że jak pójdę na „Koty”, to nie będę się bał i, oh boy, się przejechałem. Jestem głęboko przekonany, że nim zdołam dziś usnąć, po jednolitej ciemności sypialni tańczyć będą cienie w kształcie kotów z osobliwymi ludzkimi twarzami i gładką, sugestywnie wypiętą pustką między nogami (łapami?). Gdy po pierwszym zwiastunie Internet zalała fala szyderczości względem najnowszej adaptacji musicalu, usiłowałem zachować otwarty umysł. Muzyka z „Kotów” to wszak wciąż chwytająca za serce partytura, fantazyjna ilustracja do jeszcze bardziej fantazyjnego świata, który choć nigdy nie był mi specjalnie bliski, to pozostawał gdzieś w kanonie największych komercyjnych dokonań ubiegłego stulecia. Film Toma Hoopera natomiast to niewątpliwie wyjątkowe doświadczenie, po prostu nie takie, którego chce się być częścią, a fantazyjne i czarujące są tu wyłącznie scenografie, które wyzierają zza pląsów kocio-ludzkich abominacji. Co poszło nie tak? Dlaczego film z tak świetną obsadą (Ian McKellen, Judi Dench, Idris Elba), zrobiony przez człowieka, który ma na koncie „Les Misérables”, „Dziewczynę z portretu” i „Jak zostać królem?”, okazał się tak marny, tak suchy i tandetny?

Opisałbym fabułę, jednak w przypadku „Kotów" trudno w ogóle mówić o istnieniu narracji. Zdawkowe informacje podawane są wyłącznie za pomocą piosenek, ale zbiór przearanżowanych kompozycji nie tworzy w zasadzie żadnej spójnej historii. Jako widzowie musimy domyślić się w zasadzie wszystkiego – kim jest główna bohaterka, kim jest dziwaczny koci kult wyczekujący wzniesienia do wyższej sfery istnienia, czego chce antagonista i o co tu w ogóle, na miłość Wiecznie Panującego Kota, chodzi. Czego natomiast nam Tom Hooper nie skąpi, to sugerowania, że podobnie jak wysterylizowane futrzaki na pierwszym planie, tak i cały jego film jest w rui. Kociaki, choć przewidziane dla widzów każdej kategorii wiekowej, drżą z podniecenia, dyszą, ocierają się o siebie, rozstawiają tylne łapki i zawzięcie drapią w okolicach nieistniejącego krocza. Gdy nie są przeseksualizowane, „Koty” usiłują być zabawne, ale ani grająca swoją typową bohaterkę Rebel Wilson, ani James Corden nie są w stanie podźwignąć tego, co nieobecne w scenariuszu i ubite w montażu. Nie pomaga też obecność wycofanego nieco McKellena czy Judi Dench, która to rzekomo przez wiele lat czekała na możliwość zagrania w „Kotach”. To się doczekała.

cats.jpg

To nie wszystko. Nawet od strony muzycznej, film Hoopera to przedziwna aberracja wszystkiego, co się składa na sukces „Kotów”. Abstrahując od jednego elektronicznego tematu, który fajnie współgra z futuro-baśniowymi neonami nienazwanego miasta, wszystkie słynne kawałki ze ścieżki dźwiękowej tutaj brzmią bez polotu – nawet „Memory”, które na co dzień potrafiłoby wycisnąć dyskretną łzę z największego wstydliwca. Trudno zresztą wychwalać oryginalne kompozycje, skoro ekipa Hoopera nie miała z nimi nic wspólnego (nowego materiału jest tu tymczasem niewiele, bo wyłącznie jeden kawałek od Taylor Swift). W połączeniu z choreografią układów tanecznych, „Koty” raz przywodzą na myśl wyzwolone burleski, raz słodko-gorzkie ballady, a kiedy indziej psychodeliczne sceny rodem z kociej „Suspirii”. Gdyby sprawdziło się w filmie więcej elementów, podobny eklektyzm mógłby wydawać się świeżym rozwiązaniem. U Hoopera rozstrzał estetyczny zmiksowany z diablo niezręczną erotyką, głupawym humorem, nieistniejącą fabułą i tymi przerażającymi twarzami wywołuje wyłącznie głębokie poczucie dyskomfortu, a układy taneczne prezentują się niczym narkotyczny sen w poczekalni weterynarza.

Podsumowanie:

„Koty” Toma Hoopera to ostatecznie niestrawna meskalinowa fantazja, katastrofalna wpadka i festiwal cringe'u. Ale wiecie co? Idźcie na ten film. Uczestniczcie w dyskusji. Bo to w sumie głęboko fascynujące, że jakimś cudem zielonego światła doczekał się wysokobudżetowy musical dla całej rodziny, który mógłby lecieć w kinie jako double feature z „Las Vegas Parano”.

Ocena końcowa: 2/6

źródło: zdj. Universal Pictures