La La Land - recenzja filmu

Któż nie lubi dostawać laurek? Czy nie miło nam, kiedy otrzymamy tę ręcznie robioną karteczkę i przeczytamy widniejący na niej tekst z życzeniami lub pochwałami skierowanymi w naszą osobę? La La Land przywodzi mi na myśl właśnie taką starannie wykonaną laurkę, której odbiorcą są musicale, marzenia, a przede wszystkim złota era Hollywoodu, która przeminęła bezpowrotnie.

Film zabiera nas w muzyczną opowieść o miłości dwójki ludzi, pragnących przy tym spełnić swe marzenia – Sebastian (wcale nie taki drewniany Ryan Gosling) chce założyć własny klub jazzowy, zaś Mia (najbardziej urocza dziewczyna światka filmowego, Emma Stone) dąży do zostania aktorką. To właśnie scenariusz jest w moim odczuciu najsłabszym elementem produkcji, a wybicie się nieco ponad przeciętność osiąga jedynie za sprawą końcowych minut. Jego sztampowość i brak pazura przez praktycznie cały czas trwania filmu zmusza mnie do wysnucia teorii, że zamysłem twórców nie było stworzenie czegoś nowego, rewolucyjnego, a bardziej oddanie hołdu opierającego się na dobrze sprawdzonych elementach.

Wraz ze śledzeniem historii zakochanych, doświadczamy tego, co stanowi w mym mniemaniu o sile filmu – specyficznego świata wykreowanego przez Chazelle’a. Reżyser serwuje nam tu złudzenie, jakoby Los Angeles utknęło w dwóch epokach jednocześnie, łącząc ze sobą klasyczne Hollywood lat 50’ z teraźniejszym. Pod względem technicznym, La La Land to majstersztyk i ideał w swojej klasie. Sposób realizacji, symetryczność ujęć i praca kamery zasługują na najwyższe uznania, a 32-letni Chazelle udowadnia jedynie, iż jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Czysty talent.

Choć po pierwszym seansie byłem bardzo zawiedziony poziomem muzycznym filmu, czyli skądinąd najważniejszym elementem dobrego musicalu, po odsłuchaniu ścieżki dźwiękowej w domu zmieniłem zdanie. Nadal nie zostałem fanem początkowego numeru Another Day of Sun i ten stan rzeczy pewnie się już nie zmieni, ale takie kawałki jak City of Stars, The Fools Who Dream czy melodyjny Epilogue powinny przejść do kanonu najwspanialszych utworów musicalowych. Najlepiej o wartości dzieła muzycznego świadczy to, jak wpływa na odsłuchującego – chyba lepszej recenzji nie może być, jak przyznanie się, że przy odsłuchu tych utworów na moim ciele nieustannie pojawia się gęsia skórka, a serce zaczyna bić mocniej. Justin Hurwitz podołał ciężkiemu zadaniu i stworzył coś, co na długo zagości w głowie widzów.

Chazelle po surowym, brutalnym Whiplash, stworzył istne przeciwieństwo swojego poprzedniego dzieła. Stworzył obraz przerysowany, słodki, miejscami wręcz bajkowy, zgodnie z najpowszechniejszymi wzorcami musicalowymi. Jednak bardzo podobny do Whiplash. To w końcu wciąż spektakl dwójki aktorów, gdzie niewyobrażalną rolę odgrywa muzyka, jednak najważniejsze w mej opinii podobieństwo polega na wiadomości, którą przekazuje nam, widzom, reżyser. Zarówno w Whiplash jak i La La Land, po obejrzeniu zakończenia do głowy przychodzi szorstka, ale bardzo prawdziwa konkluzja – jeśli chcesz osiągnąć sukces i spełnić marzenia, nie obędzie się bez poświęceń i wyrzeczeń po drodze. Słodko-gorzkie zakończenia powoli stają się znakiem rozpoznawczym młodego reżysera.

La La Land to uroczy musical i moim zdaniem główny kandydat do zdobycia statuetki Oscara za najlepszy film. Chazelle po raz kolejny sprawia, iż z niecierpliwością oczekuję jego następnego reżyserskiego dokonania.

8-/10

źródło: Lionsgate