MISSION ACCOMPLISHED: Ewolucja serii „Mission: Impossible” – Część I

Filmowy cykl „Mission: Impossible” konsekwentnie rozwijany jest od niemal trzech dekad. Na przestrzeni lat produkcje te prezentowały swoje najróżniejsze oblicza – wyrafinowanego thrillera szpiegowskiego, przerysowanego kina sensacyjnego, a nawet komedii kumpelskiej. To, co stanowi znak jakości tego tytułu to przede wszystkim sceny akcji, wokół których projektowana jest fabuła poszczególnych części. Zainscenizowane z rozmachem, niezwykle niebezpieczne popisy kaskaderskie z minimalnym wsparciem technologii cyfrowych. Tom Cruise pielęgnuje analogową wiarę w bardziej efektywne efekty specjalne, które powodują przyspieszone tętno publiczności, gdy można je wykonać bezpośrednio na planie zdjęciowym. W zeszłym tygodniu na srebrnym ekranie zadebiutowało „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One” w reżyserii Christophera McQuarrie’ego, czyli już siódma odsłona kinowej franczyzy. W związku z tym – zapraszam do zapoznania się z historią oraz ewolucją serii filmów o misjach niemożliwych do wykonania.

Dla Toma Cruise’a niemożliwe nie istnieje. W połowie lat 90. włodarze wytwórni Paramount Pictures przygotowywali się do produkcji filmu, będącego luźną adaptacją popularnego w Stanach Zjednoczonych serialu. Mało kto mógł spodziewać się wtedy, że z tego projektu wyrośnie trwająca niemal trzydzieści lat franczyza, która zrewolucjonizuje standardy realizacji sekwencji scen akcji oraz poziom kinowego doświadczenia. Siedem sezonów, na które składa się sto siedemdziesiąt jeden odcinków telewizyjnej serii emitowanej na przełomie lat 60. i 70. oraz liczące dwa sezony wznowienie z końca lat 80. dawały przestrzeń do eksploracji tematycznej, jak i potencjał na komercyjny sukces. Z dzisiejszej perspektywy można odnieść wrażenie, że bez obecności gwiazdy „Top Gun” w ekipie filmowej produkcja z 1996 roku oraz jej kontynuacje nie odznaczałyby się podobnym charakterem, a jego główną cechą jest bezgraniczne zaangażowanie, owocujące świeżością ekranowego spektaklu. Cruise nie stoi wyłącznie na czele obsady, ale również piastuje stanowisko producenckie, co w połączeniu ze swoją stabilną pozycją w Hollywood wykorzystał, by podnosić poprzeczkę realizacyjnych ambicji w celu osiągnięcia niemożliwego. Dzięki temu cykl „Mission: Impossible” stał się synonimem jakościowego kina rozrywkowego.

Impossible_Cruise_02.png

Popularność serialu z Peterem Gravesem w roli głównej oraz gościnnymi występami Martina Landau i Sama Elliotta wynikała głównie z ekspansji kina szpiegowskiego w latach 60., do czego przyczyniły się bez wątpienia ekranizacje przygód agenta 007. Cykl, za który odpowiedzialny był Bruce Geller, stanowił oczywiście fundament budowania nowej filmowej marki dla Paramount Pictures oraz Cruise/Wagner Productions, jednak ostateczny ekranowy efekt okazał się daleki od idei wiernego remake’u lub kontynuacji losów bohaterów z produkcji telewizyjnej. Najbardziej zauważalne elementy pierwowzoru znalazły jednak swoją drogę na srebrny ekran, a wśród nich znajdziemy intrygę związaną z działaniami tajnej organizacji rządowej IMF, ducha pracy zespołowej, umiłowanie do gadżetów (w tym niedorzecznie realistycznych masek) oraz – oczywiście – ikoniczny motyw muzyczny Lalo Schifrina. Tom Cruise deklarował się jako oddany fan oryginalnego serialu, więc kinowa wersja „Mission: Impossible” szybko stała się priorytetem jego nowo założonej firmy producenckiej. Aktor w nowej funkcji na planie filmowym, a tym samym – posiadając większą kontrolę twórczą nad przebiegiem realizacji, niejednokrotnie udowadniał swoje zaangażowanie w projekt oraz to, że nie interesują go półśrodki.

Gdy studio dało zielone światło dla produkcji, nastał czas poszukiwań reżysera. Pierwszym wyborem Cruise’a na to stanowisko był Sydney Pollack, z którym chciał kontynuować współpracę po zrealizowanej w 1993 roku „Firmie”. Z nieznanych przyczyn twórca „Pożegnania z Afryką” nie związał się na stałe z projektem, ale dalsze poszukiwania odpowiedniego kandydata nie trwały długo. Decyzja zapadła niebawem po wspólnej kolacji ze Stevenem Spielbergiem, na której pojawi się również Brian De PalmaCruise nie potrzebował dużo czasu, by uświadomić sobie, że jest to właściwa osoba do zajęcia reżyserskiego stołka. Praca nad napisaniem odpowiedniego scenariusza, okazała się jednak bardziej żmudna, a obszerne poprawki do niego wprowadzano jeszcze na etapie okresu zdjęciowego. Ostatecznie głównymi scenarzystami zostali David Koepp i Robert Towne, choć Steven Zaillian również miał swój udział w powstawaniu tekstu. Jak historia miała później pokazać – rozpoczęcie prac na planie bez ukończonego scenariusza, a także budowanie opowieści wokół złożonych sekwencji akcji stały się tradycją procesu twórczego marki, co paradoksalnie nie ciążyło na ogólnej wartości oraz spójności fabularnych kolejnych rozdziałów misji niemożliwych.

Impossible_Cruise_03.png

Światowa premiera „Mission: Impossible” w reżyserii Briana De Palmy odbyła się 22 maja 1996 roku i z miejsca film podbił serca widzów na całym świecie, stając się trzecim najbardziej dochodowym tytułem roku w Stanach Zjednoczonych (zaraz za „Dniem Niepodległości” i „Twisterem”). Jednocześnie – był to niesłychanie osobliwy, letni blockbuster, w którym cechy szczególne wizualnej estetyki twórcy „Człowieka z blizną” lub „Nietykalnych” są widoczne gołym okiem. Intensyfikujące dezorientację i niepokój ujęcia z ukosa (tzw. Dutch Angle) bądź zastosowanie obiektywów z podziałem dioptrii są zasługą długoletniej współpracy z obecnym na planie operatorem Stephenem H. Burumem. Jest to bardzo stylowe kino, a patrząc z perspektywy czasu – najbardziej powściągliwe z całej serii. De Palma skupia się na budowaniu suspensu oraz tkaniu intrygi à la „Trzy dni Kondora” na miarę XXI wieku, co w efekcie daje seans zbliżony gatunkowo bardziej do współczesnego filmu szpiegowskiego, niż do wysoko oktanowego kina akcji, do którego później przyzwyczaiła nas ta franczyza. Podczas projekcji uświadczymy jedynie dwie rozbudowane sceny akcji, ale ich realizacja stała się zapowiedzią bezkompromisowości Toma Cruise’a, a napięcie towarzyszące włamaniu do kwatery głównej CIA w Langley to już klasyka srebrnego ekranu. Opowiedziana z wyczuciem i wstrzemięźliwością historia zdradzonego agenta IMF, Ethana Hunta, okazała się niebywałym sukcesem, otwierającym drzwi dla kontynuacji.

Na następną odsłonę cyklu musieliśmy poczekać cztery lata, a wybór nowego reżysera zwiastował przeniesienie ciężaru gatunkowego ze stylowego thrillera szpiegowskiego na widowiskowy film sensacyjny. Posadę objął John Woo, czyli specjalista od hongkońskiego kina akcji, który w Hollywood miał już okazję pracować przy tytułach, takich jak „Tajna broń” czy „Bez twarzy”. Poza Cruisem jedynym członkiem obsady, który powrócił i na stałe zadomowił się w serii jest Ving Rhames w roli komputerowego czarodzieja, Luthera Stickella. Nazwisko twórcy filmu „Byle do jutra”, a także marketing zorientowany na spektakularności przedsięwzięcia zwiastowały, że tym razem misja Hunta będzie miała inną naturę niż w obrazie De Palmy. Dopiero z perspektywy czasu można jednak zauważyć, jak bardzo wizualnie i nastrojowo „Mission: Impossible 2” odbiegało od standardów serii, nawet mimo nieskrystalizowanego charakteru opowieści w jej pierwszych odsłonach. Podobnie, jak w przypadku pierwowzoru promocja produkcji odbywała się również na muzycznej liście przebojów – w 1996 roku uwspółcześnioną, popową wariację motywu przewodniego zaproponowali Adam Clayton i Larry Mullen z zespołu U2, a cztery lata później utwory Limp Bizkit i Metalliki wykorzystano do reklamy wchodzącego do kin blockbustera.

Impossible_Cruise_04.png

Sukces pierwszej części, sympatia widzów do powietrznych akrobacji Toma Cruise’a oraz agresywny marketing przyniosły bardzo zadowalające efekty dla wytwórni. „Mission: Impossible 2” może się pochwalić nie tylko drugim najlepszym wynikiem finansowym otwierającego weekendu z całej franczyzy, ale również tytułem najbardziej kasowego filmu 2000 roku. Pomimo świętowania z otwartym szampanem w kuluarach Paramount Pictures, przyszłość serii wydawała się niepewna z powodu opinii na temat produkcji zarówno wśród recenzentów, jak i publiczności. Obraz Johna Woo wydawał się zbędny jako sequel, gruntownie zmieniając ton historii oraz naturę protagonisty – Ethan Hunt nie przypominał bohatera, którego wcześniej poznaliśmy, eksponując bardziej uwodzicielską stronę swojego charakteru ze skłonnością do niepotrzebnej popisówki. Choć melodramatyczna narracja, a także podniosłe sceny akcji prowadzą do kiczowatych wręcz rozwiązań, to nie można odmówić tej kontynuacji filmowej tożsamości. Seans produkcji z Thandiwe Newton oraz Dougrayem Scottem w rolach drugoplanowych rodzi jednak pytania na temat dopasowania stylu do treści. Czy miłośnik białych gołębi i strzelanin w slow motion był na pewno odpowiednim kandydatem na reżysera dla tej szpiegowskiej intrygi?

Naturalnym krokiem w obliczu box office’owego wyniku „Mission: Impossible 2” było planowanie trzeciej części. Już w 2002 roku na reżysera następnej odsłony cyklu przymierzany był David Fincher. Twórca „Siedem” u sterów tej produkcji to odważny wybór, a jednocześnie zapowiedź kolejnego kroku w nowym kierunku artystycznym oraz kolejnej wyrazistej zmiany tonalnej. Fincher odrzucił jednak propozycję, argumentując decyzję obawą przed ograniczaniem procesu kreatywnego ze strony wytwórni, czyli odnosząc się do swoich niesławnych doświadczeń z planu filmu „Obcy 3”. Przez dłuższą chwilę z funkcją tą wiązany był Joe Carnahan, a nad scenariuszem pracował autor kinowej adaptacji „Skazanych na Shawshank”, Frank Darabont. Nowy kandydat na reżysera ostatecznie wycofał się z projektu w wyniku nieporozumień na polu artystycznym, co dodatkowo opóźniło prace preprodukcyjne. Tom Cruise zdecydował się na ryzykowną zagrywkę o dużą stawkę, oferując posadę J.J. Abramsowi, którego znał jako twórcę serialu telewizyjnego „Agentka o stu twarzach”. Dla Abramsa miał to być debiut reżyserski przy produkcji kinowej, a jego pojawienie się w zespole zaowocowało przepisaniem scenariusza od podstaw wraz z Alexem Kurtzmanem oraz Roberto Orcim. W ten sposób późniejszy autor „Super 8” zaczął wyrabiać sobie status hollywoodzkiego specjalisty od ratowania podupadłych franczyz.

Impossible_Cruise_05.png

Co jest unikatowe dla serii – realizacja filmu przebiegła relatywnie sprawnie i mimo wielu perturbacji związanych z kompletowaniem obsady prace na planie rozpoczęto w lipcu 2005 roku z ukończonym już scenariuszem, dotrzymując ustalonego budżetu, a także terminu zakończenia głównego okresu zdjęciowego. Po sześciu latach oczekiwania od premiery obrazu Johna Woo przyszedł czas na „Mission: Impossible III”. Wyniki finansowe najnowszej odsłony cyklu obnażały jednak nadwyrężone zaufanie publiczności po poprzedniku – sto trzydzieści cztery miliony dolarów w amerykańskich kasach kinowych oraz niespełna czterysta milionów łącznie na świecie może nie jest wynikiem dramatycznym, ale wystarczyło to jedynie na otarcie łez wytwórni wobec potencjału biznesowego marki. Niemniej – projekt Abramsa okazał się wyjątkowo solidnym produktem, który pozwolił na odbudowanie wiary widzów w rozwój cyklu. Philip Seymour Hoffman wcielił się Owena Daviana, który jest nie tylko głównym antagonistą w filmie, ale również najbardziej wyrazistym, budzącym grozę przeciwnikiem Ethana Hunta. Davian może nie jest szalenie rozbudowaną postacią, jednakże zdobywca Oscara za „Capote” wiedział, jak nadać mu złowrogiego charakteru i pozostawił swoje piętno na serii. Istotną zmianą w portretowaniu drogi głównego bohatera jest wprowadzenie na ekran Michelle Monaghan w roli Julii, czyli żony protagonisty. Jej pojawienie się automatycznie podnosi stawkę, ponieważ sprint Hunta ku ocaleniu ludzkości nabrał osobistego znaczenia.

Pierwsze trzy części cyklu „Mission: Impossible” stanowiły bardziej niezależne, fabularnie niepowiązane ze sobą produkcje niż rozdziały zwięzłej historii opowiedzianej w formie filmowego cyklu. Nawet Ethan Hunt był jeszcze wtedy niezdefiniowany, a w zależności od scenarzystów i reżysera charakter tego bohatera przedstawiał różne, nie zawsze spójne oblicza. Jim Phelps to jedyna postać z serialu telewizyjnego, która została zaadaptowana na grunt filmu Briana De Palmy, jednakże poza wspólnym nazwiskiem trudno jest wyrokować, czy Peter Graves i Jon Voight wcielali się w tego samego agenta. Podobnie sprawa wygląda z Ethanem na płaszczyźnie pierwszej dekady istnienia franczyzy. Azymut serii wyznaczono na kino szpiegowskie, w którym esencją intrygi są realistyczne, zapierające dech sceny akcji spełniające zadanie wizytówki, a także marketingowego motoru napędowego, ale mimo tego wyraźnie widać, iż marka ówcześnie szukała jeszcze swojej tożsamości. Uzyskana po części czwartej spójność stylistyczna, ambicje Cruise’a oraz postawienie na analogowe rozwiązania realizacyjne, miały jednak niebawem zaowocować renesansem serii „Mission: Impossible”.

Ciąg dalszy nastąpi…

zdj. Paramount Pictures