W ostatnich tygodniach na łamach portalu Filmożercy.com omawialiśmy przebieg realizacji serii „Mission: Impossible”… Szpiegowska przygoda z agentami IMF dobiega jednak końca – przynajmniej do czasu zapowiadanej na przyszły rok kontynuacji filmu „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One” autorstwa Christophera McQuarrie’ego (zapraszam do zapoznania się z recenzją najnowszej odsłony serii pióra Mateusza Zaczyka). Cykl, który imponuje popisami kaskaderskimi oraz budzi zmartwienie o dobry stan emocjonalny Toma Cruise’a jest unikatem na współczesnym rynku filmowym – z jednej strony dba o novum kinowego doświadczenia, ale do uzyskania tego efektu nie posługuje się wyłącznie współczesnymi technikami. Zapraszam do zapoznania się z poniższym artykułem – oto ostatnia część analizy historii i ewolucji misji niemożliwych do wykonania!
U kresu pierwszej połowy drugiej dekady XXI wieku włodarze wytwórni Paramount Pictures mieli powody do dumy z kondycji finansowej ich marek. Trzecia i czwarta odsłona serii „Transformers” zarobiły na świecie łącznie ponad dwa miliardy dolarów, a film „Mission: Impossible – Rogue Nation” powtórzył niebywały sukces swojego poprzednika. Tym samym szlachetny cykl powietrznych akrobacji Toma Cruise’a przekroczył już granicę dwóch i pół miliarda dolarów globalnego przychodu, z czego ponad dziewięćset milionów pochodziło wyłącznie z amerykańskich kas kinowych. Na tym etapie franczyza miała się dobrze, lecz jej przyszłość zapowiadała się nader optymistycznie. Otóż piąta część „Mission: Impossible” nie była wyłącznie jedną z najlepszych premier w kinie rozrywkowym 2015 roku – to produkcja, która gruntowała zaufanie widzów i stanowiła potwierdzenie dynamicznego rozwoju jakości opowieści o specjalistach od zadań niewykonalnych. Film w reżyserii Abramsa miał odbudować podniszczony fundament tytułu, na którym później powstało przełomowe dzieło Brada Birda, a „Rogue Nation” świadczyło o tym, że obrana taktyka prowadzenia serii nie była przypadkowa, czego dowodem były również entuzjastyczne recenzje.
Cykl znajdował się w znakomitym momencie swojego życia, co objawiało się w pewności siebie jego twórców. Kilka dni przed wejściem do kin „Rogue Nation” gwiazdor i producent „Mission: Impossible” wyznał Jonowi Stewartowi na antenie The Daily Show, że ma już w planach kolejny, szósty rozdział przygód Ethana Hunta. Cruise wyrażał wtedy nadzieję, iż główny okres zdjęciowy rozpocznie się już latem 2016 roku. Jest to wyjątkowo rekordowe tempo rozpoczęcia prac preprodukcyjnych w serii filmów, których premiery dotychczas dzieliły co najmniej cztery lata. Mogło to być efektem przełamania pewnej tradycji – do tej pory pod każdą odsłoną podpisywał się inny reżyser, pozostawiający na marce swój czytelny ślad wizualnej wrażliwości. Udana współpraca z Christopherem McQuarrie, która nie ograniczała się wyłącznie do realizacji ostatniej misji niemożliwej do wykonania, zaowocowała powrotem na reżyserski stołek. Współautor scenariusza do „Na skraju jutra” z 2014 roku miał ponownie zająć się samodzielnym napisaniem fabuły następcy „Mission: Impossible – Rogue Nation”. Mimo optymistycznych prognoz Toma Cruise’a na temat daty rozpoczęcia zdjęć, ekipa filmowa ostatecznie weszła na plan w kwietniu 2017 roku we Francji, kręcąc pierwsze ujęcia pościgu na ulicach Paryża.
Kompletowanie obsady zapowiadało, że nadchodząca misja najprawdopodobniej będzie rozwijała wątki, które pojawiały się w poprzednich odsłonach cyklu. Prócz Cruise’a, Rhamesa oraz Pegga media donosiły o powrocie aktora wcielającego się w antagonistę z poprzedniej części, czyli Seana Harrisa, a także znakomitej Rebekki Ferguson. Ilsa Faust powraca jako nieoczywiste wsparcie dla drużyny Hunta, dbając jednocześnie o swoje ukryte intencje. Twórcy doskonale rozumieli potencjał drzemiący w tej postaci oraz to, w jaki sposób jej złożony charakter ma wpływ na dynamikę relacji między bohaterami. Uczestnictwo Ilsy w przebiegu wydarzeń w świecie przedstawionym podnosi stawkę, a tym samym – realnie przekłada się na zaangażowanie publiczności w rozwój historii. Powrót Ferguson do roli nie był jednak tak zaskakujący, jak ogłoszenie w czerwcu 2017 roku zatrudnienia Michelle Monaghan, ekranowej żony Cruise’a z „Mission: Impossible III”. Choć Christopher McQuarrie własnoręcznie uratował życie Julii, przepisując zakończenie scenariusza do „Ghost Protocol”, to można zauważyć, że tym sposobem twórcy zabrnęli w ślepą uliczkę. Ewidentnie w dalszych losach Ethana nie było miejsca na jej aktywny udział w opowieści, jednakże postać ta miała na tyle duże znaczenie w ewolucji protagonisty, że wątek ten domagał się domknięcia; swoistego katharsis. Pojawienie się Monaghan w prologu, a także odegranie przez nią istotnej roli w trzecim akcie filmu pozwoliło podejrzewać, iż przygotowywana jest przestrzeń na zmianę trajektorii znajomości Ilsy Faust z Huntem… Jak się miało później okazać – były to wyłącznie pierwotne domniemania.
Po raz kolejny franczyza mogła liczyć na nieco darmowej reklamy dzięki doniesieniom z planu na temat kaskaderskich wyczynów Toma Cruise’a, ale tym razem – w nieco innym kontekście. Gwiazdor serii złamał nogę w kostce podczas skoku między budynkami, a mimo to dokończył realizację sceny, w której doszło do wypadku. W związku z tym prace na planie musiały zostać wstrzymane na ponad siedem tygodni, ale McQuarrie zapowiedział, że ze względu na determinację aktora dopilnuje, aby to ujęcie znalazło się w ukończonym filmie. Wśród nowych twarzy na ekranie, prócz Vanessy Kirby, zobaczyć można Henry’ego Cavilla i to właśnie on – bądź bardziej jego kontrowersyjny wąs – również przysporzył medialnego rozgłosu. Cavill wcielał się ówcześnie w postać Supermana w ekranizacjach komiksów ze stajni DC, a termin realizowanych przez Jossa Whedona dokrętek do „Ligi Sprawiedliwości” wyznaczony był równolegle ze zdjęciami produkcji McQuarrie’ego. Zobligowany kontraktowymi ograniczeniami wobec Paramount Pictures, ekranowy człowiek ze stali nie mógł pozwolić sobie na zgolenie mocarnego zarostu, co boleśnie odbiło się na ostatecznym wyglądzie produktu Warner Bros. Szokująco amatorska, cyfrowa depilacja górnej wargi aktora nie stanowiła może największego problemu tego miernego superbohaterskiego widowiska, jednakże pozwoliła na wzmocnienie szumu medialnego wokół nadchodzącej odsłony „Mission: Impossible”.
Po zagojeniu ran Toma Cruise’a oraz zakończeniu pracy na planie zdjęciowym w marcu 2018 roku nadszedł czas wzmożonego oczekiwania na objawienie światu następcy „Rogue Nation”. Uroczysta premiera filmu „Mission: Impossible – Fallout” odbyła się 12 lipca tego samego roku w Paryżu, a tytuł ten stał się monstrualnym przebojem kinowym. Ekipa McQuarrie’ego i Cruise’a po raz kolejny dokonała niewykonalnego realizując projekt, którego założenia inscenizacyjne miały stawiać w cieniu cały dotychczasowy dobytek serii, a także spełniając tę obietnicę na każdym możliwym kroku. Zdumiewająca skala i złożoność sekwencji akcji, która jest odbiciem skali zagrożenia jest doskonale portretowana przez muzykę Lorne’a Balfe’a. Ścieżka dźwiękowa szkockiego kompozytora umiejętnie wykorzystuje arsenał instrumentów dętych, smyczkowych, perkusyjnych, a także klawiszowych, by zasygnalizować widzowi, iż mimo lekkości narracyjnej opowieść będzie miała tym razem bardziej ponury ton niż w dwóch ostatnich częściach cyklu. Produkcja zarobiła na świecie prawie osiemset milionów dolarów, stając się najbardziej dochodowym filmem marki, a sukces finansowy ponownie szedł w parze z sukcesem artystycznym – recenzje wychwalały obraz Christophera McQuarrie’ego za tempo, elegancję oraz szaleństwo spektaklu. Tym samym twórcy udowodnili, że stoją u sterów prężnie rozwijającej się franczyzy, która – paradoksalnie – nie zna słowa „niemożliwe”. Misja wykonana!
Mimo mojej osobistej słabości do piątej części serii, całkowicie rozumiem, dlaczego „Mission: Impossible – Fallout” stało się ulubieńcem krytyki filmowej i publiczności. Pomijając doskonale zainscenizowane sceny akcji, wśród których znajdziemy zapierający dech swobodny spadek HALO, wspaniałą choreografię bijatyki w klubowej łazience, montaż paryskiego pościgu lub doskonałe zdjęcia Roba Hardy’ego w segmencie finałowym, to szósta odsłona szlachetnego cyklu jest po prostu chwytającą za gardło historią z pierwszorzędnym aktorstwem. Cieszy zatem fakt, że w filmie najeżonym technicznymi atrakcjami znalazło się wystarczająco dużo miejsca na portretowanie zawiłości relacji między bohaterami. Dzięki temu Cruise, Ferguson, Pegg lub Cavill nie stanowią jedynie elementów scenografii w napędzanych adrenaliną dynamicznych sekwencjach, a mogą zalśnić bogactwem swego warsztatu. Świetny wynik finansowy oraz chwała prasy branżowej i publiczności była jawnym dowodem jakościowej poprzeczki zawieszonej bardzo wysoko. Twórcy postanowili nie zdejmować nogi z gazu, a sukces „Fallouta” przyczynił się do błyskawicznych przygotowań do pracy nad kontynuacją. Już na początku 2019 roku ogłoszono, że nowa opowieść ze świata „Mission: Impossible” zostanie rozłożona na dwa równolegle realizowane filmy, natomiast kilka miesięcy później wiadomo było, że do obsady dołączą Hayley Atwell, Pom Klementieff i Nicholas Hoult. Nic jednak nie zapowiadało produkcyjnego koszmaru, z którym miała zmierzyć się ekipa zdjęciowa…
Pandemia COVID-19 wpłynęła na codzienne funkcjonowanie ludzi na całym globie. Odbiła się na naszym zdrowiu, życiu zawodowym oraz swobodzie interakcji w związku z obowiązkową kwarantanną. Sytuacja ta sparaliżowała cały świat, a tym samym – branżę filmową. Prace na planie nowej odsłony cyklu, ponownie reżyserowanej przez Christophera McQuarrie’ego, choć rozpoczęły się 20 lutego 2020 roku w Wenecji, to studio Paramount Pictures podjęło decyzję o rychłym wstrzymaniu zdjęć w związku ze wzrastającą ilością zachorowań na koronowirusa. Przerwy w kręceniu stały się z mniejszą lub większą regularnością standardem procesu twórczego, wpływając na przedłużający się główny okres realizacyjny, czterokrotne przekładanie daty światowej premiery, a także puchnący w oczach budżet. Zmiany grafiku w produkcji zmusiły Nicholasa Houlta do opuszczenia obsady widowiska (zastąpił go Esai Morales) oraz do porzucenia pierwotnych planów równoległej realizacji dwóch filmów. W grudniu 2020 roku media donosiły o gwałtownym wybuchu gniewu Toma Cruise’a w reakcji na zachowanie członków ekipy, którzy nie zachowywali wymaganego dystansu społecznego. Brak dostosowania się do panujących ówcześnie pandemicznych obostrzeń mógł nie tylko narazić na niebezpieczeństwo osoby pracujące na planie, ale również zagrażał zamknięciem produkcji. Problemy te miały bezpośrednie przełożenie na koszta przedsięwzięcia – ogromna skala projektu w połączeniu z utrudnieniami covidowej rzeczywistości rozdęły budżet do kwoty prawie trzystu milionów dolarów, czyniąc nową odsłonę „Mission: Impossible” piętnastym najdroższym filmem w dziejach kinematografii.
Nadwiślańskie media rozpisywały się w tym czasie o polskich akcentach związanych z produkcją – wyjątkowo głośnym echem odbiła się afera wokół mostu pilchowickiego. W marcu 2020 roku za sprawą artykułu w Gazecie Wyborczej zaczęły wzmagać się pogłoski o tym, że przejazd kolejowy nad jeziorem w gminie Wleń jest obiektem zainteresowania Cruise’a i McQuarrie’ego. Według wczesnych doniesień producenci mieli być zainteresowani sfilmowaniem efektownej eksplozji mostu, która miałaby pojawić się w ostatnim akcie opowieści. Kontrowersje wokół tego planu nabrały na sile z powodu działań Fundacji Ochrony Dziedzictwa Przemysłowego Śląska, a także rzekomo fałszywych informacji rozpowszechnianych w prasie przez polsko-amerykańskiego filmowca, Andrew Eksnera. W związku z sytuacją reżyser wystosował oświadczenie, w którym podkreślił, że nie prosił o zezwolenie na zniszczenie zabytku, a twórcy wycofali się z pomysłu kręcenia sceny na Dolnym Śląsku. Wśród pozytywnych doniesień z planu dla rodzimego show-biznesu na pewno najistotniejszą informacją było potwierdzenie udziału Marcina Dorocińskiego. Aktor w mediach społecznościowych umieścił wpis, w którym podzielił się radością otrzymania roli (jak się później okazało – w otwierającej scenie filmu) w tej legendarnej serii.
Wciąż wstrzymywane prace na planie wraz z „drobniejszymi” przeszkodami (np. scenografią wartą dwa i pół miliona dolarów strawioną przez pożar) spowodowały zakończenie głównego okresu zdjęciowego dopiero we wrześniu 2021 roku, a premiera wstępnie zapowiadana na 21 lipca 2021 roku ostatecznie odbyła się dwa lata później. W końcu jednak – w tegorocznym sezonie wakacyjnym światło dzienne ujrzało widowisko zatytułowane „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One”. W ramach promocji w kinach IMAX można było zobaczyć zakulisowe nagranie realizacji motocyklowego skoku z norweskiego klifu, który – według twórców – miał być największym wyczynem kaskaderskim w historii X muzy. Mimo wrażenia opowieści przekarmionej zbędną ekspozycją, a także boleśnie odczuwalnego dla widza metrażu, siódma część we franczyzie podbiła serca krytyków filmowych. Wychwalając wyczuwalną stawkę globalnego zagrożenia oraz przytłaczającą skalę sekwencji akcji blockbuster z Tomem Cruisem w roli głównej może cieszyć się wynikiem 96% pozytywnych recenzji według portalu Rotten Tomatoes. Niestety, entuzjastyczne opinie tym razem nie przełożyły się na sukces komercyjny… Chociaż przychód rzędu pięciuset milionów dolarów z kas kinowych na całym świecie może wydawać się imponujący, to jednak moc tej kwoty blednie mając na uwadze oszałamiający budżet przedsięwzięcia.
Początkowo świat obiegła informacja, że „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part Two” ma być ostatnią częścią serii. W czerwcu bieżącego roku Christopher McQuarrie zdementował te plotki, twierdząc, że razem z Cruisem ma już pomysł na kontynuację serii. Jest to nie tylko deklaracja wiary w trwałość i renomę marki, ale również w niezniszczalność oraz kondycję odtwórcy głównej roli, który niebawem – warto zaznaczyć – wchodzi w wiek emerytalny. Cykl opowiadający o niewykonalnych misjach agentów IMF na przestrzeni lat udowodnił, iż nie jest skromnym apéritifem do letniego repertuaru kinowego, ale jednym z głównych dań, na które warto czekać. Zaangażowanie w tworzeniu doświadczenia, opierającego się na analogowych formach wyrazu w połączeniu ze standardami wymagań współczesnej publiczności daje efekt niespotykanego w innych filmowych markach poziomu. Namacalność przeżycia niecodziennej przygody z wysoką stawką w tle jest na tyle wyrazista i wyczuwalna, że szczególnie wyróżnia „Mission: Impossible” z kanonady taśmowych produkcji, polegających na dobrodziejstwach technik komputerowych. Podróż z Ethanem Huntem gwarantuje pierwszorzędną rozrywkę, a także pomysłowość w zaskakiwaniu widza, której mogliby pozazdrościć konkurenci na polu letniego kina akcji. To właśnie inscenizacyjna ambicja i poświęcenie dla zapewnienia unikatowego seansu składają się na znak jakości serii – kino, którego wyzwaniem jest pogodzenie tradycji i współczesności… Ta wiadomość ulegnie samozniszczeniu za pięć sekund.
zdj. Paramount Pictures