Mission: Impossible - Fallout - recenzja filmu

W końcu! Od wczoraj na ekranach polskich kin możecie oglądać najnowszą część cyklu „Mission: Impossible”. My „Fallout” już widzieliśmy, a teraz zapraszamy Was do zapoznania się z naszymi wrażeniami z seansu! A wrażenia są i prędko nie odejdą.

Kilka dni temu Akademia Filmowa zdecydowała się wprowadzić do puli statuetek jedną dodatkową kategorię. Od 92. edycji Oscarów bowiem złoto powędruje również do reprezentantów dotychczas omijanego przez Akademię poletka blockbusterów, tudzież – filmów popularnych. Mogłoby się wydawać, że owa decyzja, podobnie jak ta o skróceniu czasu trwania samej uroczystości, podparta jest spadającą z roku na rok oglądalnością. Po oglądnięciu „Mission Impossible: Fallout” trudno nie dojść do wniosku, że oscarowa tradycja ulega modernizacji tylko po to, by zyskać pretekst do nagrodzenia Toma Cruise'a i Christophera McQuarriego i ich niesamowitego dokonania w dziedzinie kina najprawdziwszej akcji.

Pamiętacie Ethana Hunta wykonującego kiczowate pląsy w jeszcze bardziej kiczowatym slow motion w „Mission: Impossible 2” z 2000 roku? Kto by pomyślał, że niedługo – a konkretnie w toku kilkunastu kolejnych lat – cykl o niezniszczalnym agencie Impossible Mission Force przekształci się w jedną z najbardziej ekscytujących franczyz filmowych, jakie współczesne kino ma do zaoferowania. Przygody Ethana Hunta ewoluowały w sposób co najmniej niezwykły – poczynając od „trójki”, która obdarzyła agenta intymniejszym wątkiem fabularnym, przez emocjonujący „Ghost Protocol”, po eksplozję „Rogue Nation”. Teraz ewolucja wrzuciła kolejny bieg, a przy nim i tak świetna część piąta wygląda jak jogging po parku.

„Fallout” sięga do dziedzictwa serii i przesącza przez wizjonerską kamerę McQuarriego najlepsze elementy wszystkich poprzednich „Misji”. Mamy tu więc odpowiednio osobistą historię o prywatnych demonach Ethana Hunta, połączoną z nieokiełznaną, pędzącą akcją. Co najważniejsze jednak, każdą ze starannie wypielęgnowanych sekwencji (do nich samych za moment wrócimy) podpierają hektolitry czystych emocji – akcja „Mission: Impossible”, bardziej tu niż w którejkolwiek z poprzednich części, jest ekstremalnie liryczna w swoim chaosie. Na modłę pierwszego z filmów natomiast, gdy bierze oddech – „Fallout” przywodzi na myśl szpiegowskie korzenie cyklu (z wiszącą w stylu niemal starych spaghetti westernów aurą wszechobecnej zdrady i nielojalności). Co ciekawe, jest to też pierwszy z filmów, który w większym stopniu kontynuuje wątki z poprzedniej części. Warto więc sobie przed wizytą w kinie przypomnieć „piątkę” – zwłaszcza, że najnowszy rozdział zaczyna się od przeprowadzenia przed widzem najprawdziwszego, ociekającego ekspozycją briefingu „przed misją”, w którym w szczegółach tłumaczy kto i co będzie przedmiotem wysiłków Hunta. Dość powiedzieć, że warto „Rogue Nation” pamiętać, by wychwycić kilka cenniejszych elementów, a i z tym można się czasem w nowej części pogubić, scenariusz wymaga bowiem ciągłej i ścisłej uwagi.

MV5BY2Y2OThiMzktNDE0OC00NjUxLTgyMTItZDhhNzhlMGZjZTdmXkEyXkFqcGdeQXVyNTgzMjEwMTg@._V1_SY1000_CR0,0,1529,1000_AL_.jpg

Wracając do wspomnianych sekwencji akcji – te skomponowano z symfonicznym rozmachem. Dziesiątki elementów współgrających ze sobą w idealnej harmonii składają się na tuzin rozbudowanych i niewiarygodnych pościgów, walk, skoków i tak dalej, i tak dalej. Jak obiecywała kampania marketingowa – każdy stunt jest prawdziwy. W związku z całkowitym brakiem komputerowych upiększeń każda z efektownych sekwencji pozostawia widza ze szczęką na kolanach. Jeżeli zabrzmi to sensownie – trudno uwierzyć, jak łatwo uwierzyć w to, co McQuarrie zamyka w kadrze. Reżyser nadaje wszechstronnie innowacyjny spin wszystkim z owych scen, wyizolowuje suspens często decydując się na usunięcie ze scen podkładu muzycznego i wyeksponowanie niekomfortowej surowości. Bijatyki, uporządkowane i wychoreografowane, nigdy nie były też w serii tak brutalne i bezkompromisowe jak w „Fallout”.

Nie moglibyśmy opowiedzieć o akcji, nie wspomniając w końcu o gwieździe produkcji. Tom Cruise. Człowiek, który z rzadka gości w kiepskich produkcjach, od lat jest jednym z moich ulubionych aktorów i który z filmu na film udawadnia i sobie, i światu, że granice nie istnieją. W „Rogue Nation” wisiał ze startującego samolotu. Dla „Fallout” nauczył się między innymi latać helikopterem, skakać ze spadochronem, sunąć na motocyklu po zatłoczonych ulicach Paryża, wspinać się po gzymsie ze złamaną kostką – wszystko to w towarzystwie bardzo skutecznego przekazania postaci Ethana Hunta. W „Top Gun” Maverick usłyszał, że jego „ego wypisuje czeki, których jego ciało nie może realizować”. Tom Cruise może i utrwalił się w ostatnich latach jako aktor jednego gatunku, ale niech mnie diabli, jeśli nie jest w nim absolutnym Panem i Władcą – nieustannie udowadniającym, że nie dotyczą go słowa, którymi obdarzono niegdyś jednego z jego bohaterów.

MV5BZmFlMTM3YTItM2JlNS00YjI3LTgyNTUtNjlkZjRkZDE5Zjk2XkEyXkFqcGdeQXVyNTgzMjEwMTg@._V1_SY1000_SX1500_AL_.jpg

W Misji powraca też kilka twarzy znanych z poprzednich części – między innymi Simon Pegg, którego rola nie ogranicza się tu jedynie do żartobliwych komentarzy i nawigacyjnych wskazówek (chociaż i tych nie brakuje), i Ving Rhames, jako nieodłączny element drużyny Hunta – Luther Stickel. W roli obsesyjnego terrorysty, Solomona Lane'a, przed kamerą McQuarriego po raz drugi pojawia się aktor z twarzą i głosem wprost stworzonym, by wypowiadać zdania w rodzaju „burza nadchodzi” i „zabiorę ci wszystko, co kochasz” – Sean Harris. Lekko tendencyjny villain, ale „Fallout” oddaje mu kilka interesujących momentów. Nowy nabytek obsady – Henry Cavill z wąsem, który zagrał na nosie „Ligi Sprawiedliwości” jako agent Walker, pozostaje nieco w tyle za Tomem Cruise'em, choć tworzy dość niejednoznaczy i enigmatyczny portret.

Na uwagę zasługuje też muzyka szóstej „Misji” w kompozycji Lorne'a Balfe'a – z wyjątkiem jednego motywu, który brzmi kubek w kubek jak „The Fire Rises” z finału trylogii o Mrocznym Rycerzu – pojawia się tu kilka minimalistycznych i bardzo ciekawych kompozycji oraz znakomite adaptacje oryginalnego tematu.

Ostatecznie, najnowsze „Mission Impossible” to nie tylko najlepszy rozdział cyklu. „Fallout” jest przede wszystkim kolejnym po „Mad Max: Na drodze gniewu” kamieniem milowym dla kina akcji, nieustającym, wirtuozerskim spektaklem Chistophera McQuarriego i Toma Cruise'a, który biegnie, biegnie i biegnie – z głębi serca życzę mu, by prędko się nie zatrzymał. Panie Hunt, misja wykonana.

Ocena końcowa: 5/6

źródło: zdj. Paramount Pictures