„Moonfall” – recenzja filmu. O jednym takim, co zrzucił Księżyc

W piątek do kin trafiło kolejne widowisko science fiction w reżyserii Rolanda Emmericha, twórcy takich produkcji jak „2012” czy „Dzień Niepodległości”. O tym, czy „Moonfall” warto zobaczyć na wielkim ekranie, piszemy w naszej recenzji filmu poniżej. Zapraszamy do lektury.

Obrazy globalnej zagłady, przeplatane z sekwencjami demolki najsłynniejszych pomników amerykańskiej kultury, Roland Emmerich serwuje widzom od prawie trzech dekad. Choć z biegiem czasu apokaliptyczne kino tego hollywoodzkiego pana zniszczenia zaczęło tracić swój powab (jak pokazują coraz większe krytyczne klęski: „Pojutrze”, „2012” i niedawno „Dzień Niepodległości 2”), jego nazwisko najczęściej wciąż przyciąga przed ekrany tabuny widzów. Z „Moonfall” będzie zapewne podobnie, mimo że Emmerich sięgnął tu kosmosu nie tylko pod względem głównego wątku fabularnego, a przez poziom absurdu, który z poważną miną serwuje widowni.

Sam pomysł nie jest tu najgorszy, bo koncept fabularny podprowadzony z forów dla miłośników teorii spiskowych mógłby sprawdzić się przy dostatecznym poziomie samoświadomości i komediowego wyczucia. Niestety jeżeli dorobkowi Emmericha można przypiąć jakąś łatkę, to właśnie taką, że do przebijania samopowagi reżyser posuwa się albo rzadko, albo wcale. A główny wątek „Moonfall” nadaje się do tego idealnie. Już na początku filmu twórca tłumaczy widzom, że Księżyc nie jest „zwykłym” ciałem niebieskim. Wkrótce pojawiają się podejrzenia, że nad Ziemią wiruje masywna sztuczna struktura zaopatrzona być może… w silnik. Emmerich, zupełnie najwyraźniej nieświadomy, że takiego motywu nie da się udźwignąć z tradycyjną mieszanką wzniosłości i patosu, kopiuje ulubione rozwiązania z poprzednich filmów. A gdy decyduje się już na comic relief, robi to nieśmiesznie, z pomocą odlinijkowych postaci: naukowca-kociarza albo obciachowego tatusia. Z kolei z wiary w pseudonaukę, którą mógłby ująć właśnie na pół serio i w mniej oklepanej konwencji, robi kolejną amerykańską cnotę. Co z tego, że postacie kilka razy na głos komentują, jakie to wszystko jest głupkowate, skoro całość i tak gra w tonacji nadętego eposu?

Gwiazdorska obsada nie odratowała „Moonfall”

moonfall-recenzja-filmu-John-Bradley-West-Patrick Wilson-Halle Berry.jpg

Nie tylko humor i samoświadomość (a raczej przestarzałość jednego i brak drugiego) w „Moonfall” pokazują, jak daleko reżyser „Dnia Niepodległości” znajduje się od twórców najlepszych współczesnych blockbusterów. Główny bohater, były astronauta NASA, to też heros przekalkowany jakby z innej ery kasowych hitów: uczuciowy, choć nieobecny ojciec o boleśnie stereotypowej charakteryzacji. Patrick Wilson, znakomity aktor z „Fargo” i „Obecności”, wkłada w tę postać swoją wrażliwość i autentyzm, ale scenariusza uratować nie może.

W pierwszej scenie, osadzonej w 2011 roku, bohater naprawia satelitę na ziemskiej orbicie i na własne oczy doświadcza kosmicznej anomalii, która rozkręca fabułę, czyli roju nanobotów, które kryją się w jednym z kraterów na Księżycu. Ponieważ nikt nie dowierza jego wersji wydarzeń, postać Wilsona traci wiarygodność, a za tym pracę i w końcu rodzinę. Dziesięć lat później do służby raz jeszcze wzywa go dawna współpracowniczka, zagrana przez Halle Berry. Do nowo połączonego duetu, który ma uratować świat przed zniszczeniem, dobija też naukowiec i zwolennik hipotezy „megastruktur obcych” (w tej roli John Bradley-West, który zastąpił Josha Gada i chyba dobrze – dla Josha Gada). Cała trójka porusza się przez fabułę, usiłując rozwikłać tajemnicę Księżyca (choć większość odpowiedzi poznamy jeszcze na wczesnym etapie filmu, żadna dla fanów science fiction satysfakcjonującą nie będzie) i uratować Ziemię przed zagładą. Epizodyczny występ w filmie zalicza też Donald Sutherland, choć jego rolę fabuła ledwo uzasadnia i szybko go z opowiadanej historii wypisuje.

W podbudowaniu dramaturgii nie pomaga, że rychłą apokalipsę Ziemianie w „Moonfall” przyjmują z większym luzem od bohaterów „Nie patrz w górę”. To ogromny problem pierwszej połowy filmu. Najpierw zagrożenia nie czuć wcale (choć mówią o nim wszyscy), a później zjawia się nagle i nieautentycznie. Narracja beznamiętnie przenosi jedną scenę w drugą, dialogi są szybkie i niedbale pocięte, a jednostajny rytm spłaszcza wszystkie elementy, których mogłaby chwycić się widownia w poszukiwaniu mocniejszych emocji. Emmerich nie raz opowiada w „Moonfall”, jakby niszczenie świata po prostu mu się znudziło i znudzenie to gołym okiem widać w każdym elemencie realizacji. Dodajmy, że gdy w końcu dochodzi do wyczekiwanej z niecierpliwością katastrofy, wszystko toczy się z komiczną nagłością: pracownicy NASA jak jeden mąż opuszczają stanowiska, a społeczeństwo ekspresowo osuwa się w skłonności z kina post-apo (ten wątek owocuje jednym z najsztuczniejszych pościgów samochodowych w kasowym kinie akcji). Przerywnikiem od potencjalnego końca świata jest zaś nie jeden, a dwa bliźniaczo tandetne dramaty rodzinne.

Nowa katastrofa Emmericha to dopiero początek. Będą sequele

moonfall-recenzja-filmu-opinie-wrazenia-kino-min-min.jpg

Co gorsza, „Moonfall” nie oferuje widzom zupełnie niczego interesującego w kontekście bodaj najważniejszym: jako czysto audiowizualny pokaz wysokobudżetowej demolki. Od cukierkowej pospolitości efektów komputerowych i szablonowych metod inscenizacji ucieka tylko jedna scena. Emmerich pokazuje w niej wypożyczony z muzeum prom kosmiczny, który startuje z lądowiska w warunkach gigantycznego tsunami i osłabionego pola grawitacyjnego. Podobnie brawurowych zamysłów w reszcie filmu jednak brakuje. Z kolei o swojej centralnej zagwozdce – czyli… kto zbudował Księżyc i po co? – „Moonfall” przez dłuższy czas zapomina. Odpowiedzi padają pod koniec filmu. Narracja podaje je w banalnej ekspozycji: monologu zlepionym z pomysłów „Prometeusza”, „Interstellar”, „Niepamięci”, czy „Elizjum”.

Najwyraźniej zakończenie komunikuje nam jednak, że Emmerich upatruje w „Moonfall” zalążka franczyzy. Reżyser wspominał o tym w niedawnym wywiadzie. W tej samej rozmowie dziwił się też, że w przygotowaniach filmu z własnej inicjatywy pomagało mu NASA. „Nie rozumiem, dlaczego to zrobili” – wyjaśniał. Rzeczywiście, trudno to zrozumieć. Ale jeśli powstanie „dwójka”, to pewnie już tego błędu nie popełnią. Z kolei widzowie zrobią najlepiej, jeśli unikną już i tego filmu. Pieniądze na bilet znacznie lepiej zainwestować w wejściówkę na niedoceniony „Zaułek koszmarów” Guillerma del Toro, który w naszych kinach pojawił się w ubiegłym tygodniu i pewnie już wkrótce je opuści.

Ocena końcowa filmu „Moonfall”: 1/6

zdj. Lionsgate