„Morbius” – recenzja filmu. Chorzy doktorzy

Okres zdjęciowy, który trwał od lutego do maja 2019 roku. Aż trzykrotnie przenoszona data premiery. W końcu jednak – udało się! W miniony primaaprilisowy piątek „Morbius”, będący genezą narodzin jednego z przeciwników Spider-Mana, pojawił się w kinowym repertuarze. Jaki poziom prezentuje najnowszy film Daniela Espinosy? Garść refleksji na ten temat znajdziecie w poniższym artykule – zachęcam do zapoznania się z niniejszą recenzją!

Ekspansja adaptacji superbohaterskich historii z kart komiksów na srebrny ekran trwa w najlepsze. Eksplozja popularności oraz rozwoju opowieści o meta-ludziach jest najlepiej zauważalna na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Poczynając od niedorzecznych, wysokobudżetowych campowych produkcji („Daredevil”, „Kobieta-Kot”), przez rewolucyjne obranie dużo poważniejszej tematyki oraz dopieszczenie wizualne („Mroczny Rycerz”, „Watchmen. Strażnicy”), aż po stworzenie hiper-dochodowego kinowego uniwersum (dwadzieścia siedem dotychczasowych pełnometrażowych filmów ze stajni Marvel Studios). Trend ten spowodował, iż to właśnie komiksowe ekranizacje dominują wśród najlepiej zarabiających blockbusterów, a kolejne, wyczekiwane z niecierpliwością premiery zyskują status międzynarodowego święta dla całej rzeszy oddanych fanów. Taki natłok współczesnych mitów o herosach z nadludzkimi umiejętnościami może jednak rzutować na jakość tych produkcji w postaci wrażenia taśmowości, niezdrowej umowności, wyczerpania formuły lub mało ambitnych rozwiązań wizualnych… Ci, którzy są już po seansie filmu „Morbius” z Jaredem Leto w roli tytułowej zapewne rozumieją do czego mogę nawiązywać.

Morbius_02.jpg

Dr Michael Morbius jest bohaterem stworzonym przez Roya Thomasa oraz Gila Kane’a, który zadebiutował na kartach komiksu w październiku 1971 roku w zeszycie o numerze 101 serii „The Amazing Spider-Man”. Cierpiący na rzadką chorobę krwi naukowiec poddaje się niekonwencjonalnej kuracji – wprowadza do swojego organizmu wyprodukowane przez siebie eksperymentalne serum, lecz zabieg ten kończy się jedynie częściowym powodzeniem. Morbius zyskuje nie tylko witalność, ale również wiele unikatowych talentów związanych z wytrzymałością, a także możliwościami swojego ciała. Problem w tym, że staje się on całkowicie nieobliczalny, jeśli systematycznie nie będzie spożywać ludzkiej krwi, co czyni z niego żywego wampira. W świecie komiksu początkowo postać ta pełniła funkcję przeciwnika człowieka-pająka, jednak z czasem zyskiwała czynniki odkupienia, dzięki którym zbliżała się do roli antybohatera z fundamentalną słabością w formie niepohamowanego apetytu na osocze.

Za sterami najnowszego filmu z Sony’s Spider-Man Universe stoi szwedzki reżyser Daniel Espinosa. Warto wspomnieć, że dotychczas produkcje Sony Pictures nie miały łatwego życia – co prawda „Venom” z Tomem Hardym okazał się wielkim kasowym sukcesem, choć krytyka filmowa nie podzielała entuzjazmu publiczności, to na refleksję o poziomie artystycznym jego kontynuacji szkoda już tylko czasu i miejsca. Espinosa niejednokrotnie udowadniał, iż jest całkiem sprawnym rzemieślnikiem. Nawet jego ostatnie dzieło – „Life” z 2017 roku – choć oparte na znanych fabularnych schematach zasiedlonych przez wyjątkowo słabo napisane postacie to dostarczało wystarczająco dużo suspensu, by większość seansu spędzić na krawędzi kinowego fotela. W tym przypadku jednak – jego umiejętności nie były w stanie uratować „Morbiusa” przed śmiercią w chwili premiery. Jest to filmowy półprodukt, który mierzył się z wieloma problemami na etapie postprodukcji, a niemal dwa lata oczekiwania w efekcie przyniosły obraz całkowicie nieangażujący wizualnie. Szwed siłuje się z toną ekspozycji, aby dość równo i płynnie opowiedzieć historię – w dodatku skąpano ją w chłodnej, mało oryginalnej tonacji kolorów przyozdobioną efektami specjalnymi, które na nikim specjalnego wrażenia nie zrobią. Scen akcji jest jak na lekarstwo, a gdy już się pojawiają to dyskusyjny dobór kadrów oraz (miejscami) chaotyczna praca kamery Olivera Wooda powoduje dezorientację w geografii przestrzeni, czyniąc przebieg akcji absolutnie nieczytelnym.

Morbius_03.jpg

Głównymi autorami wątpliwego poziomu tego „widowiska” są przede wszystkim scenarzyści, czyli Matt Sazama i Burk Sharpless. Ich tekst został sporządzony na wyświechtanej recepturze, która nie została wzbogacona oryginalnymi pomysłami, przez co całość jest do bólu przewidywalna i wpływa to na beznamiętność doświadczenia. Wierzę w umiejętności aktorskie Jareda Leto – mimo iż ostatnie lata kariery prezentują mieszany poziom jego strategii (intrygujący występ w „Małych rzeczach” kontra kuriozalny w „Domu Gucci”), to nie ulega wątpliwości, że bazując na odpowiednim materiale potrafi stworzyć bezbłędną kreację. Jako dr Michael Morbius jest na tyle dobry, na ile pozwala mu scenariusz… Można odnieść wrażenie, że obsada z Adrią Arjoną, Mattem Smithem, czy też Jaredem Harrisem na czele dzielnie walczy z tekstem, aby wycisnąć z postaci jak najwięcej głębi, jednak mimo starań to ostatecznie nie mają z czym pracować. Dla przykładu – w pierwszym akcie filmu zostaje zasiane ziarno dylematu moralnego związanego z konsekwencjami działań głównego bohatera, ale wątek ten zostaje zmieciony pod dywan tak szybko, że nie ma on żadnego wpływu na dalszy przebieg wydarzeń. Historii tej brakuje serca, a tętno jest niewyczuwalne – pacjent zmarł.

Kolejny rozdział uniwersum budowanego we współpracy z Marvel Entertainment udowadnia, że Sony Pictures nie uczy się na swoich błędach. Doświadczony reżyser z dobrym warsztatem, aktor znany z niesamowitego zaangażowania, a także postać żywego wampira – dotychczas nieportretowana na wielkim ekranie – mogły dać dużo kreatywnej swobody przy realizacji filmu „Morbius”. W ostateczności postawiono na tanie i leniwe rozwiązania fabularne, a brak silnej przynależności gatunkowej powoduje, iż ton produkcji ma problem z określeniem swojej tożsamości. Jest jednak pewna cecha, która będzie łączyć publiczność z postacią kreowaną przez Jareda Leto – podobnie, jak tytułowy bohater obrazu Daniela Espinosy, podczas seansu widzowie również mogą często zerkać na zegarek.

Ocena filmu „Morbius”: 2+/6

zdj. Sony Pictures